Wesprzyj fundację
0
0

Daj mi je ! Będę jego mamą.

Daj mi je ! Będę jego mamą.

Daj mi je ! Będę jego mamą.

Gdy na przeciwległych barykadach obozy pro-life i pro-choice toczą zawzięte boje, o nich nie myśli nikt. Mają za sobą naznaczoną cierpieniem walkę z bezpłodnością, procedurami adopcyjnymi, a najczęściej też tę najtrudniejszą: z samą sobą. Anna* żywo gestykuluje opowiadając swoją historię. Od pierwszych chwil zaraża energią, optymizmem i pewnością, która sprawia, że dziś, mając dwie nastoletnie córki i wyraźnie poukładaną w sercu przeszłość, nie musi ważyć słów. Ten czas najpewniej już minął.

 

Twoja droga do macierzyństwa była nieszablonowa...

 

 

Na początku pojawiła się Wiktoria. Została przez nas adoptowana 18 lat temu jako 6-tygodniowy wówczas maluszek. Dwa lata później urodziła się nam Marysia, teraz ma 16 lat. A więc Pan Bóg dał nam jeszcze jedno cudowne dziecko. Wielu ludzi mówiło mi, że Marysia to nagroda za adopcję Wiktorii. Nagrodą jest sama Wiktoria. A że Pan Bóg daje podwójnie, to dostaliśmy jeszcze „w pakiecie” Marysię.

 

 

Zanim jednak pojawiła się w Waszym życiu Wiktoria, przeżywaliście różne trudności związane z pojawieniem się dzieci...

 

 

Tak. Miały miejsce próby i nieszczęścia. To coś, co jest bardzo przykre i boli. W sumie straciłam 6 nienarodzonych dzieci. To coś okropnego, strasznego. Dlatego gdy słucham o aborcji, to czuję się jak żebrak, na oczach którego ktoś wyrzuca chleb do śmieci. Tak bym to nazwała. Mnie to boli. Raz jestem chodzącą furią, jestem wściekła i nie mogę słuchać tych proaborcyjnych farmazonów, innym razem jest mi po prostu przykro.

 

 

Inna bywa więc percepcja aborcji wśród matek, które walczą o dziecko...

 

 

Nas nikt nie słucha. Byłam zła za te głupoty, które wypisywano a propos Waszych bilboardów. To, co mnie najbardziej zezłościło, to to, że ktoś wchodzi w buty takiej osoby jak ja, że to może boleć osoby po stracie dziecka. Nie! Może gdybym była świeżo po stracie, to tak. Ale może by mnie bolało tak samo jak reklama pampersów czy karmienia piersią. Świat nie może się zatrzymać w momencie, gdy mnie dotyka nieszczęście. Na takiej zasadzie mogłaby twierdzić, że boli mnie widok dwójki staruszków bo umarli moi rodzice i bardzo mi ich brakuje. Człowiek myśli o tych rodzicach. Ale czy z tego powodu świat się ma zatrzymać ? Nie należy z tym „przeginać”. Tak uważam.

 

Mogę sobie myśleć, zazdrościć, że inni mają piątkę dzieci, a ja z trudem wywalczyłam dwoje. Pan Bóg ma w tym jakiś cel. Uznałam, że nie będę walczyć z Panem Bogiem. I tak dostałam niesamowite cuda, mogło nie być moich córek i mnie samej. Kiedyś myślałam sobie, że chciałabym mieć więcej dzieci ale mój mąż Tadek powiedział mi: „Nie wystawia się Pana Boga na próbę, ja nie chcę ciebie stracić, masz ograniczoną pojemność cierpienia. Nie wyobrażam sobie, że jeszcze miałabyś to znosić po raz kolejny, a ja z tobą.” Przyznałam mu rację.

 

 

Straciliście w sumie sześcioro dzieci…

 

 

Tak. Pięcioro na przestrzeni 3 lat, tylko troje w jednym, 2002 roku. Próbowaliśmy metody in vitro i dziś, z perspektywy czasu uważam, że to był bardzo duży błąd. Od początku byłam zdecydowanie bardziej nastawiona na adopcję. Stwierdziłam, że po co ja mam Pana Boga wystawiać na próbę. W adopcji nikogo nie tracę. Dopóki ośrodek nie przedstawi mi dziecka, nie widzę go, dopóty nie jest ono moim dzieckiem. Zanim pojawiła się nasza Wiktoria, poprosiłam by nie przedstawiano nam dziecka nim matka biologiczna nie zrzeknie się do niego praw rodzicielskich. Ona musi być tego pewna na milion procent. Wiktoria miała 6 tygodni, gdy ją adoptowaliśmy. Jest mi żal każdej minuty bez niej. Było mi przykro, że nie mogę jej karmić piersią. Jednak wszystkie trzy, Wiktoria, Marysia i ja jesteśmy ze sobą bardzo blisko. Wiem, że nie musiałam karmić by tę miłość okazać. Czasem nie wszystko możesz zrobić, nie na wszystko masz wpływ. Marysię z kolei karmiłam do 21 miesiąca jej życia. Jednak zawsze miałam Wiktorię z drogiej strony, przytuloną do siebie.

 

 

Jak wspominasz swoje ciąże ?

 

 

Z każdej ciąży cieszyłam się jak wariatka, tańczyłam, śpiewałam, modliłam się. Tadek był tym przerażony, bo znał i widział moją wcześniejszą rozpacz. Przy kawie, która zawsze, gdy zachodziłam w ciążę przestawała mi smakować, co zdradziło też fakt mojej ciąży z Marysią, powiedziałam: albo się cieszysz albo siedź cicho (śmiech).

 

To był taki czas, że dużo czasu spędzałam w szpitalach, byłam daleko od 2-letniej wówczas Wiktorii. Było mi bez niej bardzo ciężko. Ale fenomenalnie zajmował się nią Tadek, pomagała też moja mama i tata. Dzięki temu, że mieli swoje codzienne rytuały, przetrwaliśmy ten trudny czas. Starali się, by Wiktoria codziennie mnie widywała, nie straciła mnie więc z pola widzenia. W sumie pięć lat spędziłam na urlopie wychowawczym, Wiktoria poszła do przedszkola gdy skończyła 3 lata - do tego czasu była ze mną. Mogłam być dużo w domu z dziewczynkami, bo pracuję na uczelni, robiłam tłumaczenia. Aktualnie pracuję online i mi to odpowiada, choć oczywiście lubię ludzi i żywy kontakt z nimi. Jednak teraz w pandemii są też dobre strony takiej pracy - Marysia mówi mi na przykład, że cieszy się, iż skończę zajęcia, bo ona wie, że może potem przyjść się do mnie przytulić. To jest piękne.

 

 

Czy Ty masz takie przekonanie, że to wszystko, co Wam się potrafiło to jest dzieło Boga ?

 

 

Zdecydowanie tak. To było, jest po coś. Można by powiedzieć: dziewczyna żyje przyzwoicie, marzyła o tym, by być matką i dostała po głowie. Zawsze tak jest, że jak o czymś marzysz to musi to być trudne. Może gdyby nie te doświadczenia, straty itd., to bylibyśmy innymi rodzicami, może urodziłyby nam się inne dzieci. Opierając się na własnym przykładzie, moją przyjaciółkę zniechęciłam do in vitro i dziś bardzo się z tego cieszy.

 

 

Czy ta miłość do Wiktorii i Marysi różni się w jakiś sposób ?

 

 

Absolutnie nie. Jest, identyczna, to ta sama intensywność. Ale Marysia czasem potrafiła powiedzieć: „Wiktoria to jest ta twoja wymarzona, ukochana pierwsza córeczka.” Obydwie dziewczyny są bardzo kochane i mnie samej okazują dużo miłości. Ludzie gadają jakieś farmazony o „obcym dziecku”. Kiedy powiedziano mi: „To jest pani córeczka”, wzięłam ją na ręce i wiedziałam od razu: to jest moja córeczka. I już. Po prostu. Pierwszy raz w życiu kąpałam takie maleństwo, od razu wiedziałam jak to zrobić. Powiedzieli, że biologiczna matka by sobie tak nie poradziła jak ja, adopcyjna, sobie wówczas poradziłam. Byłam już dojrzałą kobietą, miałam 36 lat adoptując Wiktorię. Człowiek, który bardzo czeka i bardzo się przygotowuje jest przygotowany siłą rzeczy. Książek przeczytałam tysiące, to wprawdzie teoretyczna wiedza ale bardzo byłam w tym kierunku wychowana. Moja Wiktoria nie ma dziś potrzeby szukania rodziców biologicznych. Twierdzi: po co mi to ? Macierzyństwo to jest najlepsze, co mnie w życiu spotkało.

 

 

Powiedz, proszę, kilka słów o tym, jak Twój mąż, Tadek, odnajdywał się w adopcji Wiktorii...

 

 

Mieliśmy szczęście trafić na mądrego lekarza, który powiedział Tadkowi: albo adopcja, albo inaczej żona panu zgaśnie. Gdy w ośrodku adopcyjnym zapytano go, dlaczego chce pan adoptować dziecko, Tadek odpowiedział następująco: „Bo kocham moją żonę i nie mogę patrzeć na to, jak cierpi. I dlatego, że chcę zostać ojcem.” To było dla mnie najpiękniejsze na świecie wyznanie miłości.

 

To nie tak, że Tadek był przeciwny adopcji ale ja byłam zdecydowanie bardziej „za”, byłam w tym najbardziej intensywna, modliłam się by przyszło mu to do głowy. I ostatecznie postanowiliśmy i już . Gdy w końcu wziął Wiktorię na ręce, to była miłość od pierwszego wejrzenia. Do dziś wspominamy jak nosił ją w zgięciu łokcia, taka była maleńka, a on – wysoki, postawny facet. Od zawsze oboje byli w wielkiej komitywie, mają ze sobą ogromną więź. „Tatuś to jest mój ziomek” – mawia Weronika, są w bardzo fajnych relacjach. Ja wprowadzam porządek, poukładanie, trzymam rękę na pulsie, a oni na luzie, najedzą się chipsów, fastfoodów… Ale nie mam im tego za złe.

 

 

 

Co byś powiedziała tym wszystkim kobietom, które tak zawzięcie walczą o prawo do aborcji ?

 

 

Powiedziałabym takiej kobiecie: daj mi je (dziecko przyp. red.), ja je wezmę, będzie moje. To bym powiedziała. Nie chcesz ? To ja je wezmę. Ok, masz prawo nie chcieć, ale daj mi je, będę jego mamą.

 

Moja pediatra śmiała się, że mam „ciążę zewnętrzną” bo ja przez pierwszy miesiąc praktycznie nie wypuszczałam Wiktorii z rąk, miałam ją na sercu cały czas. Prowadziłam lekcję angielskiego, a Wiki trzymałam przytuloną. Dziadkowie też oszaleli z radości. Któregoś razu mój tata poszedł z nią na spacer. Siedem razy do niego dzwoniłam. Później wytłumaczyłam swoim bliskim: słuchajcie, mi jest po porostu źle bez mojej córki. Byłam na każde zawołanie dziewczynek, gdy były małe, miałyśmy swój rytm dnia: spacer, zabawa, obiad. Później chętnie poszły do przedszkola, świetnie się zaklimatyzowały, znalazły przyjaciół. Dziś są prawie dorosłe, daję im prawo do własnego życia. Niektóre matki tak strasznie „kwoczą” nad swoimi dziećmi. Ja twierdzę: „doświadczaj świata”.

 

Ludzie są teraz strasznie „udręczeni” jednym dzieckiem. To śmieszne. Moje dziewczyny miały kojec obok mojego komputera, bawiły się w nim byłyśmy w kontakcie, tuż obok siebie. Nie marudziły, wiedziałam kiedy są zmęczone, głodne, po prostu takie oczywiste reagowanie na potrzeby. Myślę, że chodzi o to, by tak po prostu być…

 

Rozmawiała: Iwona Duszyńska 


Anna* (imiona bohaterów zmienione), doktor nauk humanistycznych, lingwistka, wykładowca akademicki i tłumaczka. Żona Tadka, z którym wciąż chodzi na randki. Mama dwóch fantastycznych córek: 18-letniej Wiktorii i 16-letniej Marysi. Lubi psy, dobrą muzykę i książki.