Wesprzyj fundację
0
0

Długi spacer cz.1

Długi spacer cz.1

Długi spacer cz.1

Tego dnia na dworze był mróz. Gdy mama Pauliny*, którą właśnie nosiła pod sercem, wychodziła z jej półtorarocznym bratem na zimowy spacer, nie sądziła, że zakończy się on..... po 26 latach. Przez ponad ćwierć wieku Paulina i jej rodzeństwo wzrastali w rodzinie, której tak naprawdę nie było. Jednak na drodze młodej kobiety stanął Pan Bóg. I choć znane są Jego niezwykłe talenty w(y)prowadzania ludzkich losów na wyżyny ich możliwości, Najwyższy nie zmieniłby jej życia, gdyby się na to nie zgodziła. O tym, jak wyglądała wędrówka rodziców oraz jej własna duchowa ścieżka u boku Boga, Paulina opowiada w niezwykle poruszającej rozmowie z Iwoną Duszyńską. Zapraszamy do lektury pierwszej części wywiadu.


Masz dziś 34 lata i jesteś szczęśliwą żoną i mamą. Twoi rodzice nie żyli ze sobą przez 26 lat. Zeszli się dopiero po upływie ponad ćwierć wieku. Co takiego wydarzyło się w Waszej rodzinie ?


Moi rodzice rozstali się, gdy mama była ze mną w ciąży. Mój brat miał wtedy 1,5 roku. Doszło między nimi do pewnej sytuacji, która spowodowała ich rozstanie. Na pewno nie była to przemyślana, świadomie podjęta decyzja. Trochę tak się złożyło, trochę tak potoczyło im się życie.... Nie doszło do zdrady, nie było nałogu. Coś po prostu nie grało. O tym, co się wydarzyło między nimi wiem tylko z pobieżnej relacji. Jest to trochę owiane tajemnicą - nam, dzieciom nie do końca wszystko zostało wyjaśnione. 

Moja mama, będąc ze mną w ciąży,  wyszła z moim bratem na spacer. Była zima, a na dworze było bardzo zimno. Tata wyszedł z domu i nie zostawił mamie kluczy. W efekcie mama długo stała pod domem i marzła. Sąsiadka zaprosiła więc mamę do siebie na herbatę, by mogła się rozgrzać. Tata natomiast, wciąż nie wracał. Mama zdecydowała więc, że wsiądzie do pociągu i pojedzie do swoich rodziców. Nie miała do nich daleko, bo mieszkali w sąsiedniej miejscowości. Podejrzewam, że już wcześniej coś złego działo się między rodzicami, a to zdarzenie  było taką przysłowiową "kropką nad i". Tata nie zastał mamy w domu... Przypuszczam, że to było tak, że mama myślała, iż tata po nią przyjedzie i o nią zawalczy. Tak na zasadzie: "Chodź, wracaj do domu", a ojciec pewnie pomyślał, że jej przejdzie i wróci do domu. Każde z nich oczekiwało reakcji, działania od tej drugiej strony. Pewnie trochę unieśli się honorem, dumą. Jestem na 100% pewna, że nie spodziewali się tego, że ten jeden wieczór zaważy na losach całej ich rodziny. 

Od tamtego dnia przez 26 lat byli w separacji (nieformalnej przyp. red.). Wydaje mi się, że im więcej czasu upływało, tym trudniej było im to zmienić. Tata był też bardzo kiepsko postrzegany przez moich dziadków (od strony mamy), u których mieszkaliśmy i to też nie pomagało w rozwiązaniu konfliktu. Funkcjonowało przekonanie, że tata nie zatroszczył się o mamę, nie zawalczył o rodzinę. Miał też przez to utrudniony dostęp do nas - do dzieci. Przyczynili się do tego dziadkowie, ale też cała rodzina mamy – głównie jej bracia, którzy mieszkali po sąsiedzku. Pamiętam, że wzrastałam w klimacie wielkiej niechęci do taty. Nikt go tam nie lubił i nawet, gdy tata podejmował jakieś nieudolne próby budowania z nami relacji, to wszyscy oni mu w tym przeszkadzali. Było w tym dużo emocji, każdy się czuł zraniony. Moi dziadkowie na pewno mieli poczucie, że chronią moją mamę... Chciałabym podkreślić, że nie było w tym niczyjej złej woli. W ich rozumieniu było to podyktowane dobrymi intencjami. Jak patrzę na to z perspektywy czasu, to staram się to zrozumieć, nie oceniać. Nie wiem, jak sama bym się zachowała w takiej sytuacji. Tata sam pochodził z rozbitej rodziny i wydaje mi się (to moje domniemanie), że nie przepracował wielu swoich własnych doświadczeń z dzieciństwa i w efekcie nie umiał też zbudować swojej własnej rodziny. 

Historia moich rodziców to jedna sprawa - ja sama mam w tym wszystkim swoją własną - oczywiście, w kontekście ich życia i trudności. 

To zadziwiające, bo pochodzę z rodziny bardzo pobożnej, katolickiej z obu stron - mamy i taty. Ta bliskość Pana Boga przynajmniej w praktykach religijnych była u nas zawsze obecna. 


Postawa dziadków, ciotek etc. trochę jednak kłóci się z tą religijnością...


Nie mnie to oceniać. Ale często zastanawiam się nad tym, że  można iść jedną drogą - być bardzo religijnym, pobożnym. Ale tu pojawia się pytanie o więź z Panem Bogiem, o doświadczenie Jego Samego - to jakby zupełnie inna sprawa. Nie wiem, ile było w tym wszystkim takiego prawdziwego doświadczenia Pana Boga, rzeczywistego spotkania z Nim. Zawziętości i niechęci było w tym konflikcie bardzo dużo. 


Czy obie te rodziny nie próbowały czegoś wspólnie zrobić, by rodzice się zeszli ?


Raczej w tym przeszkadzały... 


Mieszkaliście z mamą w domu jej rodziców. Jak układały się Twoje kontakty z dziadkami ze strony taty ?


Ten kontakt był bardzo rzadki i sporadyczny. Z dziadkiem prawie nie miałam go wcale. To dlatego, że mój tata sam prawie nie miał z nim kontaktu od dzieciństwa. Dziadek w roli taty też się nie sprawdził. Może dlatego mój tata też nie podołał. Kontakt z babcią był częstszy, ale niekoniecznie intensywny. Dodam, że była to bardzo specyficzna sytuacja, bo mój tata mieszkał u swojej mamy (mojej babci) niedaleko od nas, kilka domów dalej. Mama z tatą pochodzili z tej samej miejscowości, byli sąsiadami. Gdy doszło do tej separacji mama zamieszkała u dziadków, a tata wrócił do swojej mamy. Miałam więc tatę i babcię po sąsiedzku, natomiast nie wolno mi było tam chodzić. Babcia od strony mamy zawsze się na mnie obrażała, gdy próbowaliśmy z tatą nawiązać relację. Potem przestaliśmy o to zabiegać.


Mówisz, że tata próbował odbudowywać tę więź, choć nieudolnie. Na czym polegały te próby ? 


Tak, były one nieudolne. Mam kilka takich wspomnień. Myślę, że teraz są już one uzdrowione, natomiast kiedyś budziły one we mnie wielkie przejęcie. Pamiętam, jak jednego dnia w tygodniu przyjeżdżał po mnie do przedszkola wujek na motorku. To był mój super ulubiony dzień. Tamtego dnia wujek mnie odebrał, zbliżaliśmy się do motoru, gdy nagle przychodzi na to mój tata i oświadcza wujkowi (najmłodszemu bratu mamy, który miał wtedy 16 lat), że oto teraz mnie zabiera. Wcześniej z nikim tego nie uzgodnił. Wujek, choć był bardzo młody, miał do taty wrogie nastawienie.. Wywiązała się kłótnia o to, kto ostatecznie mnie zabiera do domu. Wujek mnie podniósł, ale tata chwycił mnie za nogi i obaj zaczęli mnie sobie wyrywać. Tata "wygrał", po czym wziął mnie do samochodu. Byłam przerażona, zapłakana. Nie chciałam z nim być w tym samochodzie. Miałam 4 lub 5 lat.  Na tamten czas, tych relacji z tatą miałam niewiele, właściwie tyle co nic. Miałam więc poczucie, że zabiera mnie obcy facet. Wiedziałam, że jest moim tatą, ale nie czułam tej bliskości, by czuć się z nim bezpiecznie. To jeden z wielu przykładów. Podobnych sytuacji było więcej.


To takie sytuacje, które z perspektywy dziecka są drastyczne, przerażające... 


Tak. To było bardzo drastyczne i pozwalam sobie na to, by całą winą obarczyć tatę. Wujek był młody, a tata był dorosłym, dojrzałym mężczyzną, który nie do końca dobrze się w tym wszystkim zachował. Kontakty z nami nie były uregulowane przez sąd.  Poza mną i moim bratem, jest jeszcze nasza siostra... W czasie całej tej separacji rodziców, którzy nie mieszkali razem, mieli oni między sobą lepsze i gorsze momenty, przez cały czas pozostawali ze sobą w kontakcie. Nie było więc potrzeby regulowania ich sądownie. Tata też łożył na nasze utrzymanie. 


Tak de facto, kiedy nie było rozwodu, nie było orzeczonej separacji między rodzicami i uregulowanych sądownie kontaktów, tata miał do Was formalnie takie same prawa jak mama...


Tak.


Jakie były okoliczności pojawienia się na świecie Waszej siostry ?


W trakcie tego wieloletniego kryzysu, urodziła się też moja siostra. Jest więc nas troje rodzeństwa. Rodzina mamy wciąż bardzo utrudniała moim rodzicom relację, ich zejście się.  Mimo tego rodzice dużo ze sobą rozmawiali, dużo modlili się też o jedność rodziny. Jednak nie potrafili czynnie się do tego zabrać. Mój tata jest trudnym, dość specyficznym człowiekiem. Widać to także teraz, gdy rodzice są znów razem. Natomiast zawsze byli w relacji – lepszej lub gorszej. Moja siostra pojawiła się w tym lepszym dla nich czasie.


Czy wyjaśniłaś sobie z ojcem te sytuacje z dzieciństwa, kiedy - powiedzmy to wprost - skrzywdził Cię, zaburzył Twoje poczucie bezpieczeństwa? Czy wyłożyłaś kawę na ławę: "Rozumiem, że miałeś do mnie prawo jako ojciec, ale ja byłam małą, przerażoną dziewczynką" ?


To wspomnienie, które przytoczyłam, to jedno z wielu takich wspomnień. Trafiłam kiedyś na rekolekcje, które były dla mnie wielkim przeżyciem. Kierownik duchowy nakazał mi wypisać wszystkie raniące mnie, związane z tatą wspomnienia i wypowiedzieć je przed kimś. Pierwszą osobą był właśnie ten kierownik ale z czasem dostałam takie zadanie, by  wypowiedzieć je też tacie. Wyznać, że było bardzo dużo sytuacji,  które później utrudniły mi start w dorosłe życie, w relacje. Takich, które zaburzyły mi postrzeganie mojej kobiecości, zaniżyły poczucie własnej wartości, samooceny. To miało miejsce dość późno, bo na rekolekcjach ignacjańskich,  po moim 20-stym roku życia.


Po 20-stce jest się jeszcze naprawdę młodą dziewczyną. Znam ludzi po 50-tce i starszych, którzy nie byli dotąd w stanie rozliczyć się ze swoimi rodzicami z krzywd, jakich od nich doznali. To wielka dojrzałość, że już w tak młodym wieku miałaś w sobie taką odwagę, by się z tym zmierzyć.


To była droga, pewien proces. Nie przyszło mi to łatwo i nie zostało też przez ojca jakoś super przyjęte. Ale dla mnie najważniejsze było to, że to z siebie wyrzuciłam. Powiedziałam też, że mu wybaczam. Mimo, że on nie miał poczucia, że coś trzeba mu wybaczyć. Dla mnie to było bardzo uwalniające. Teraz mogę już mówić o tym swobodnie, nie budzi to już we mnie emocji, smutku i lamentów. Czuje się w tej przestrzeni bardzo uwolniona i uzdrowiona. Bardzo. Doświadczyłam od niego wielu zranień. Wiem też, że nie była to z jego strony premedytacja - to jego nieudolność w kochaniu, jego trudne doświadczenie z domu rodzinnego. To też zawsze było takim moim lękiem - nie wchodzić w relacje i nie budować rodziny dopóki nie zrobię ze sobą porządku. Chciałam nie przenosić swoich problemów na swoje własne małżeństwo, żeby nie ranić drugiej osoby.

Patrzę na siebie, na mojego brata, siostrę.... Cała nasza trójka jest z tego samego domu, z tych samych rodziców, z tego samego klimatu wychowawczego, relacji. Jako dzieci doświadczyliśmy podobnych zranień. Patrzę na swoje życie i na życie swojego rodzeństwa i myślę sobie, że jestem teraz bardzo szczęśliwa. Zdarza mi się często płakać ze szczęścia. Z moim rodzeństwem jest zupełnie inaczej...


To jest z pewnością efekt Twojej pracy...


To Pan Bóg.  Tym, co mnie odróżnia od mojego rodzeństwa jest to, że w którymś momencie swojego życia poszłam za Panem Bogiem. Brat z siostrą zdecydowali inaczej. I to ich życie teraz też wygląda inaczej. Cały czas mam nadzieję (bo to wszystko jest dynamiczne), że oni też za Nim pójdą i sobie to życie ułożą. A na dzień dzisiejszy wygląda to kiepsko.

Nie mam poczucia, że to moje szczęście to jakaś moja "zasługa". Raczej jestem przekonana, że Pan Bóg zdziałał naprawdę wielkie rzeczy w moim życiu.


...Ale gdybyś nie otworzyła się na na tę Jego Łaskę, to On niewiele mógłby zdziałać bez Twojej zgody....


Tak. Chodzi o to, by wpuścić Pana Boga w swoje życie, żeby pozwolić Mu działać. Tak naprawdę Go doświadczyłam. Cały czas zbieram tego owoce. Teraz dostrzegam, że nie mam już potrzeby mówić o tym, jak było („byłam z trudnego domu”), a chcę mówić o tym, jak jest. Nie ma we mnie żadnego rozżalenia, myślenia i mówienia o sobie: "O, ja biedna, jak to strasznie miałam". Naprawdę, Pan Bóg wyprowadził mnie z tego wszystkiego w takie miejsca, jakich w ogóle bym się nie spodziewała i pozwolił mi być aż tak szczęśliwą.


Jednym z tych powodów jest zapewne fakt, że Twoi rodzice wrócili do siebie po wielu latach rozłąki...


Rodzice się zeszli i Chwała Panu za to. Postrzegam to jako wielki cud.  Choć się zeszli po tych 26 latach, nie było tak, że sami zdecydowali o tym, że będą razem. Faktem jest, że długo się o to modlili. Mieli jednak  mnóstwo wewnętrznych oporów, a rodzina wokół im w tym nie pomagała. Ale przyszedł taki czas, że dziadkowie umarli. Wujowie odpuścili. Okoliczności zewnętrzne były takie, że rodzice mieli wszelkie możliwości, by się zejść. Mieli do tego prawo, ale chyba zabrakło gotowości. Mama dostała dom po dziadkach, w którym zostaliśmy. Wszystkie okoliczności sprzyjały temu, by się zeszli, w końcu nikt w tym nie przeszkadzał, a mimo to, to nie następowało. Rodzice rozmawiali ze sobą, ale do zejścia się nie dochodziło. 


To jak to się w końcu stało, że do siebie wrócili ?


Widzę w tym Bożą interwencję. Mój tata często u nas bywał, pomagał mamie w drobnych pracach wokół domu. Pewnej jesieni zaczął budować altanę - tata lubi pracę z drewnem, jest w tym dobry. Któregoś dnia spadł z dachu tej altany na beton. Bardzo mocno się poturbował, miał popękane żebra, był mocno obolały. Jednak nie na tyle, by zostać w szpitalu, ale było tak, że ktoś absolutnie musiał się nim zaopiekować. Leżał przez kilka tygodni. Moja mama jest pielęgniarką i dodatkowo ma taką naturę, że jak ktoś jest w potrzebie to pod żadnym pozorem nie wolno go zostawiać. Więc gdy tata spadł z altany, mama wzięła go pod swoją opiekę. I tak już został. Lubię myśleć sobie o tym w ten sposób, że to Pan Bóg zrzucił tatę z tej altany. Nie potrafili się dogadać i zejść z sobą toteż Pan Bóg musiał to jakoś wymyślić. Postawił mamę i tatę pod ścianą, nie dał wyboru, bo zawsze było "coś". 

Mam wrażenie, że rodzice nigdy nie byli dla siebie jakimiś super wrogami. Rozmawiali ze sobą, spotykali się, ale nie umieli się dogadać w kwestii tego,  jak stworzyć wspólnotę w domu. Randkowali, czasem się dogadywali, a czasem w ogóle nie było między nimi porozumienia. W 6-stym roku kryzysu na świecie pojawiła się moja siostra. Jej narodziny nie wpłynęły jednak na sytuację.


Ale w końcu się zeszli, tata spadł z altany....


Tak. Tak jak mówiłam, lubię patrzeć na to tak, że to Pan Bóg popchnął ich do tego pojednania. Mój brat z kolei zarzuca im bierność - że się nawet porządnie nie potrafili zejść, że dopiero sytuacja zewnętrzna zmusiła ich do tego. Twierdzi,  że pewnie gdyby do tego nie doszło, to nadal byliby osobno. Gadaliby i gadali i nadal nic by z tego nie wychodziło. Tak to chyba jest, że te same wydarzenia możemy różnie interpretować. Dla mnie to Boża interwencja, dla brata nieudolność rodziców. Bratu, tak jak nam wszystkim, zależało, by do siebie wrócili.


Jak myślisz, co straciłaś przez ten wieloletni kryzys swoich rodziców ?


Dobre pytanie.... To jest tak, że tata ma wobec dzieci do zrobienia bardzo ważną rzecz, w której mama go nie zastąpi. Ojciec powinien nadać dziecku wartość, tożsamość. Dla dziewczyny bardzo ważne jest usłyszeć od ojca, że jest piękna, mądra, dobra, że jest księżniczką. Tata ma przekazać to córce, by ona z tą godnością, z tym poczuciem własnej wartości poszła do ludzi, w świat. By nie szukała potwierdzenia tego faktu u innych, by nie musiała szukać go naokoło. Chodzi o nadanie córce wartości, o uświadomienie, że ma ją w sobie. Tego właśnie nie dał mi tata. Myślę, że jeśli dziewczyna nie usłyszy od swojego ojca, że jest piękna, to albo będzie szukała tego dookoła na różne sposoby, niekoniecznie dobre albo  zamknie  się na świat, bo nie uwierzy w swoje piękno. Stanie się zakompleksiona, chorobliwie nieśmiała, zamknięta na ludzi i relacje. Będzie się czuła nic niewarta, niegodna miłości. Przekonana, że w ogóle nikogo nie interesuje i nie obchodzi. Bo przecież ten, który miał pierwszy kochać bezinteresownie, nie okazał tej miłości. To dlaczego miałby to zrobić świat ? Taka dziewczyna pójdzie w życie z jakąś pustką, którą będzie chciała wypełnić. Ja byłam przykładem takiej właśnie osoby. Z takim "pakietem" myślenia o sobie weszłam w życie. W  etap dojrzewania szczególnie.


To był na pewno trudny okres...


Bardzo trudny. Miałam straszne kompleksy. Czułam strach przed ludźmi, światem, życiem. Przełamywanie własnych barier, stawianie sobie wyzwań - to było dla mnie naprawdę bardzo trudne. To jest ta przestrzeń, która została już we mnie uzdrowiona przez Pana Boga. Tej wartości nie nadał mi rodzony ojciec, ale nadał ją Bóg Ojciec. Po tysiąckroć bardziej. Historia może potoczyć się tak, że wychowujesz się bez ojca, idziesz z jakimś brakiem, i że ten brak może determinować wszystko. Ale może też otworzyć się nowy rozdział pt. "Bóg Ojciec", który kocha doskonale, znacznie mocniej. Ktoś, Kto naprawdę może wypełnić tę pustkę. Dlatego wracam myślami do siostry i brata, bo oni nadal idą przez życie z tą pustką. 


Jak wygląda to ich życie teraz, gdy Twój brat z siostrą są już dorośli ?


Mój brat jest człowiekiem bardzo nieszczęśliwym, sfrustrowanym, zagniewanym i samotnym. Ma problemy z alkoholem. Mogę użyć takiego frazesu: "Co by było ze mną, gdyby nie Pan Bóg", i gdy patrzę na brata i siostrę, to trochę wiem, co by ze mną było... Żal, pretensje, uwiązanie w przeszłości, poczucie beznadziei. Brat jest sam, nie ma rodziny, nie rozmawia z rodzicami. O ile ojciec powinien powiedzieć córce, że jest piękna, to synowi powinien przekazać, że jest silny, ma moc, że ogarnie i da radę. Jeśli syn tego nie usłyszy, to będzie albo udowadniał wszystkim dookoła i sobie, że jest silny poprzez agresję, wulgarność, złe traktowanie ludzi albo uwierzy w to, że jest słaby i będzie od tej świadomości uciekał na przykład w nałogi. Tak jest w przypadku mojego brata. 

Siostra z kolei uciekła w hedonizm. Istnieje tylko "tu i teraz", impreza, piwko, papierosy. Przecież trzeba czerpać z życia pełnymi garściami. Wchodzi w relacje, które szybko się kończą. Być może szuka potwierdzenia tego piękna i poczucia własnej wartości, o których mówiłam. 


...Tobie jednej się udało....


Tak, udało mi się. Wszystko jest kwestią decyzji i wyboru. Tak usłyszałam na jednych z rekolekcji. Szczególnie bliskie są mi rekolekcje ignacjańskie - tam przeszłam wieloletnią terapię i proces uwolnienia. Z jednych z nich wyjechałam z decyzją, że muszę wyprowadzić się z domu rodzinnego. To było po tym, jak moi rodzice już mieszkali razem. Rok po ich pojednaniu, przyjechałam z  decyzją, że się wyprowadzam. Było to dla nich bardzo trudne. To było wyzwanie od Pana Boga: zostaw to, nie tłumacz się trudnym domem, nie usprawiedliwiaj, nie żyj tym. Wiedziałam, że nie powinnam kryć się za tym, że jestem z trudnego domu. Chodziło o to, by wziąć odpowiedzialność za siebie, przestać się użalać. Ponazywać wszystko, co trudne i przebaczyć. To był ten moment, gdy wszystko to wypowiedziałam swojemu tacie, wybaczyłam mu, i zostawiłam tę historię za sobą. Było to dla mnie bardzo uwalniające. Teraz, razem z Panem Bogiem idziemy razem do przodu, w stronę przyszłości. Zawalczyłam o siebie. Nie żyję już tymi relacjami, konfliktami, tym, że ciągle są jakieś problemy, napięcia. Mam swoje życie i wiedziałam, że muszę o nie zawalczyć. Pan Bóg bardzo jasno i wyraźnie mnie do tego zaprosił. Więc spakowałam się i wyprowadziłam. Miałam 27 lat. Absolutnie nie było to uznane przez moich rodziców, obrazili się wtedy na mnie i do teraz mają o to żal.


Obserwuję w tym pewien schemat i powtórkę: Twoi rodzice poczuli, że jesteś ich własnością, podczas gdy byłaś wolnym, dorosłym człowiekiem. Wcześniej, dziadkowie w podobny sposób potraktowali Twoich rodziców nie pozwalając im odejść do męża/żony, mając ich niejako na własność... 


Tak. Dla mnie bardzo ważne było przerwać ten schemat. Żal czują do dziś, ale musiałam to wszystko zostawić - to ich emocje, ich uczucia. Teraz łatwo mi się o tym mówi, ale pamiętam, że gdy pierwszego wieczora przyjechałam do mojego nowego mieszkania, to cały wieczór przepłakałam. Co zrobiłam ? Może się pomyliłam ? Miałam jednak niezwykle silne przekonanie, że Pan Bóg mnie do tego zaprasza: wyprowadź się z domu.  To było mocno przemodlone. Sama decyzja i ten krok wyprowadzenia się, były dla mnie trudne. Ale robiłam to przez cały czas z wiarą i ufnością, że to jest od Pana Boga. I że - mówiąc brzydko i nieco egoistycznie - dobrze na tym wyjdę. Że to dla mojego dobra. I nawet jeśli moi rodzice czują się w tym zranieni, skrzywdzeni i porzuceni, nie mam wsparcia rodzeństwa, to mam iść i zawalczyć o siebie, o swoje życie i przyszłość. Bo Pan Bóg przygotował dla mnie wielkie rzeczy. I że mam iść i tych rzeczy poszukać. 


Jak to się stało, że zaczęłaś iść przez życie z Panem Bogiem ?


Trafiłam na Oazę do Ruchu Światło - Życie. Od tego się zaczęło - to był ten moment, kiedy zaczęłam poznawać Pana Boga. Wspominałam już, że byłam strasznie zakompleksiona, nieśmiała i nietowarzyska. Miałam 12 lat, gdy przyszłam na pierwsze oazowe spotkanie. To było w piątek, po Mszy Świętej. Wszyscy stali razem w grupkach, czekali aż zostaną otworzone salki. Ja w tym czasie 5-ty raz czytałam ogłoszenia w gablotce. Tak bardzo bałam się podejść do tych ludzi. Nagle zjawiła się Iwonka, moja do teraz serdeczna przyjaciółka, która chwyciła mnie za rękę i zaprowadziła do nich. To był dla mnie wyraz Bożej opieki, że znalazł się człowiek, który mnie wziął i dosłownie zatargał za rękę, zaprowadził do ludzi i docelowo też do Pana Boga. Bez tego momentu, że ktoś mnie wziął i przyprowadził, byłoby kiepsko. Potem już poszło. Jeździłam na rekolekcje, nastąpiło wybranie Pana Jezusa na swojego Pana i Zbawiciela. Wtedy Pan Bóg zaczął porządkować mnie, moje życie i emocje, poczucie własnej wartości i kobiecości. Ujarzmił moją antyspołeczność i nieśmiałość. Było coraz więcej relacji z ludźmi i nowych zadań, które mnie powoli otwierały. Moje doświadczenie jest takie, że Pan Bóg prowadził mnie bardzo delikatnie i subtelnie. Tak, bym się nie wystraszyła, nie spłoszyła. Przeprowadzał mnie przez kolejne tematy i powoli otwierał. Zabierał nieśmiałość, zamknięcie, kompleksy. Ja akurat potrzebowałam takiego delikatnego działania. Pan Bóg przychodzi do każdego tak, jak on tego potrzebuje. Dla mnie to był proces. Miałam 12 lat przychodząc pierwszy raz na oazę, a dopiero po 30-stce poczułam gotowość do założenia własnej rodziny. 


Masz za sobą 18 lat intensywnej duchowej pracy....


Pracy, ale przede wszystkim uzdrawiania, przemieniania... Jak patrzę teraz na to z szerszej perspektywy, to wiem, że taka droga była mi potrzebna i niczego bym w niej nie zmieniła. Niczego. Pan Bóg zrobił to tak łagodnie i delikatnie, że dzięki temu zawsze miałam gotowość, by pójść o krok dalej. Pamiętam ten moment, gdy wybieraliśmy Pana Jezusa na Zbawiciela. Dostaliśmy zwykłą pustą, białą kartkę A5. Powiedziano nam tak: "Na tej kartce napisany jest Boży Plan na twoje życie. Dziś nie widzisz tej drogi i planu ale możesz mieć pewność i ufność, że to najlepsza z możliwych dróg. I że jeśli zgodzisz się na to, by Pan Bóg Cię poprowadził, nie wiedząc, co cię czeka, to podpisz się u dołu jako wyraz zgody na to Boże prowadzenie." I choć podpisałam ją w 2002 roku, mam tę kartkę do dziś. I wiem, że na tej kartce jest najlepsza wersja mojego życia. 

Zawsze uzdrawiające było dla mnie Słowo Boże. Pan Bóg bardzo wiele powiedział mi przez Swoje Słowo. Jak nosiłam w sobie natrętne myśli o tym, że jestem dosłownie takim "borokiem" (nieudacznikiem, ofiarą losu, kimś nieporadnym przyp. red.), kimś, kto z niczym sobie w życiu nie poradzi i nic nie zrobi, bo jest "popsuty", w odpowiedzi na to przychodzi na modlitwie Pan Bóg ze słowami: "Nie bój się, robaczku Jakubie, nieboraku Izraelu! Ja cię wspomagam - wyrocznia Pana - odkupicielem twoim - Święty Izraela.” (Iz 41, 14).  Nie szkodzi, że tak o sobie myślisz. To też w Tobie uzdrowię. Z tym także sobie poradzimy." Pamiętam też dobrze słowa o delikatnym garncarzu (Jer 18, 1-6) - że jestem w rękach Pana Boga jak glina w rękach garncarza i że On zawsze może ulepić z niej coś nowego, lepszego, nawet jeśli pierwsza wersja się nie udała. Nie szkodzi. Pan Bóg ma moc zrobienia czegoś naprawdę fajnego...



CDN...