Wesprzyj fundację
0
0

Ma Pani pecha...cz.2

Ma Pani pecha...cz.2

Ma Pani pecha...cz.2

Kiedy Krystyna dowiedziała się, że spodziewają się z mężem kolejnego dziecka, bardzo się ucieszyła. Jednak wizyta lekarska, która miała potwierdzić radosne nowiny, stała się początkiem jednego z najtrudniejszych doświadczeń w jej życiu. Wiadomość o tym, że jedno z dwojga jej dzieci, które nosiła pod sercem ulokowało się w bliźnie po cesarskim cięciu i zagrażało życiu jej oraz drugiego dziecka - zwaliła ją z nóg. Gdy w domu czekał na nią 4-letni synek, który pragnął mamy, a ona sama biła się z myślami, czy to, co proponuje lekarz jest aborcją, czy nie, usłyszała od niego: "Ma Pani pecha"... Zapraszamy do przeczytania drugiej części niezwykłego świadectwa kobiety, która tę ekstremalną sytuację powierzyła Panu Bogu.



Jak w przeżywaniu tych trudności odnajdywał się Pani mąż ?



Mój mąż również bardzo to wszystko przeżywał ale musiał zająć się naszym starszym, 7-letnim dziś synem. To bardziej on tego wszystkiego doświadczał, słyszał nasze rozmowy, a wielu rzeczy nie powinien był usłyszeć. Miał wtedy 4 latka. To mój synek Antek najbardziej to przeżył. Mąż jednak wiedział, że jest jeszcze Marysia, że jestem ja. 

Dla mnie samej niezwykle trudna była świadomość, że ja mogę umrzeć, a mam przecież jeszcze starszego synka... Antek bardzo to wszystko odreagowywał, zwłaszcza po moim pierwszym powrocie do domu ze szpitala. My wszyscy tym żyliśmy - rodzina, przyjaciele, znajomi, sąsiedzi. On to widział, słyszał, czuł. Mimowolnie - czy chciał, czy nie. Mężowi też było ciężko.  Ale mówił: ty zadecyduj. Jednak gdy dzieciątko obumarło, to ciąża z samą już tylko Marysią nie stanowiła już dalej zagrożenia dla mojego życia. Jedyną trudnością był krwiak, który długo się wchłaniał więc musiałam zażywać wiele leków na podtrzymanie ciąży do samego jej końca - by się nie odkleiło łożysko, lub nie stało się nic innego. Dla Marysi, na szczęście, nie było to już aż tak duże zagrożenie. Na końcówce ciąży nie było już śladu po krwiaku. 

Marysia rozwijała się prawidłowo, byłam skrupulatnie badana. To na niej bardziej się skupialiśmy. A w pamięci i sercu zawsze jest i będzie to drugie dzieciątko. 



Chciałabym w tym miejscu zapytać właśnie o tę pamięć. Wiele osób powiedziałoby: "To 9-ty tydzień, to nic takiego, to jeszcze nie dziecko." W jaki sposób Wy podeszliście do tej pamięci ? Czy na przykład nadaliście mu imię ?



Po jakimś czasie spotkałam koleżankę z Odnowy w Duchu Świętym. To ona zasugerowała mi właśnie, by nadać dziecku imię. By pójść na cmentarz i na jakimś nieznanym grobie zapalić lampkę, pomodlić się za to nasze dzieciątko i to, pochowane w grobie. Nadałam mu imię Ignaś, czuliśmy z mężem, że to był chłopiec. Udałam się tez na cmentarz. Mamy taki zwyczaj, że raz do roku chodzimy na groby nie tylko nieznanych dzieci, ale też starszych ludzi. Zapalamy im znicze i modlimy się za nich. Ostatnio byliśmy na cmentarzu z Antkiem i Marysią. Ignasia mam głęboko w swoim sercu... 

Gdy spoglądam na bliźniaki mojej przyjaciółki, to zawsze przywołują mi  one wspomnienie mojej ciąży z Ignasiem i Marysią. Myślę wtedy o tym, że fajnie by było gdyby było ich dwoje. Ale jest Marysia i jesteśmy przeszczęśliwi. Nie chcemy już tak drążyć, otwierać tej rany. Gdy modlimy się z dziećmi w szkole (jestem katechetką), wypowiadamy intencje modlitwy,  to też jest mowa o tym dzieciątku, które jest w niebie. Żyjemy po prostu dla Antka i Marysi. 



Czy Antek ma tę świadomość, że poza siostrą miał jeszcze rodzeństwo ?



W taki bezpośredni, jednoznaczny sposób mu o tym nie mówiliśmy. Ale on sam też o to nie pyta. Może zrobiłam błąd, że z nim o tym nie rozmawiałam ? On wiedział, że jestem w ciąży z bliźniakami. Nigdy jednak o to nie pytał, żył tylko Marysią. Pytał jedynie, czy urodzi się brat, czy siostra. My z mężem też jakoś specjalnie nie porozmawialiśmy z nim o tej sytuacji i nie poinformowaliśmy go do końca o wszystkim. Mam jednak wrażenie, że on czuł, co się dzieje, że jest coś nie tak. Może powinnam mu powiedzieć, że miał brata lub siostrę... Nie było nigdy takiej rozmowy wprost ani jego pytań. Teraz uświadamiam sobie, że często mówiliśmy z mężem, że fajnie, gdyby było ich dwoje, a Antek nigdy nie zareagował w takiej chwili żadnym swoim pytaniem... A on jest bardzo mądrym, rezolutnym chłopcem. 



Zbliża się święto Wszystkich Świętych, może byłaby to dobra okazja na taką rozmowę ?



Właśnie zapaliła mi się taka "lampka", że warto by ten temat jakoś podjąć. Nie wiem, dlaczego dotąd nie potrafiliśmy tego zrobić. Nie powiedzieliśmy mu nigdy o tym, że było jeszcze drugie dziecko, ale jestem przekonana, że on o tym wiedział. Jest niezwykle mądry, bystry. Być może, gdyby mu o tym wszystkim powiedzieć, to Antek też byłby inny. Mam wrażenie, że od czasu tej trudnej ciąży synek bardzo się zmienił. On słyszał, że ja mogę umrzeć, że może mnie nie być. Gdy szłam do szpitala, wpadał w furię. Bardzo się zmienił.



Możliwe, że on to wszystko dźwiga...



Tak, mam wrażenie, że on to wszystko dźwiga. Mam też takie silne przekonanie, że on bardzo chciał także zobaczyć Marysię. Przyjeżdżał do szpitala. Panowała wówczas jakaś grypa (nie Covid-19) i był zakaz odwiedzin. Profesor jednak uznał, że ze względu na moją trudną sytuację, mój syn może do mnie wejść. Mąż go przywiózł i bardzo chciał przyjeżdżać częściej. Ale na krótko. Chciał mnie tylko zobaczyć, przytulić i jak najszybciej opuścić szpital. Gdy Marysia już się urodziła, Antek był przeszczęśliwy.



A czy Antek jest odpowiedzialny, wręcz nadmiernie ?



Tak, jest bardzo odpowiedzialny. Mamy do niego duże zaufanie. Jest bardzo samodzielnym dzieckiem. Ale jest też bardzo wybuchowy, ciężko mu coś wytłumaczyć, bardzo dużo krzyczy. 



Myślę, że z dużym prawdopodobieństwem Antek dźwiga ciężar  - może nie do końca rodzinnej tajemnicy - ale pewnego niedopowiedzenia...



Korzystaliśmy z pomocy psychologa zaraz po urodzeniu Marysi. Bardzo wiele z nim przeszliśmy. Jest mi go bardzo szkoda. Pani psycholog mówi, że to jest fajny i mądry chłopiec. Że on nie potrzebuje jej pomocy. Ja jednak mam wrażenie, że on ma w sobie dużo agresji, szuka zaczepki, popchnie nas czasem. Widzę, że bardzo krzyczy, by go zauważyć. Cała ta sytuacja zaczęła się dokładnie z chwilą, gdy zaszłam w ciążę. To trwa 2-3 lata, jest już lepiej niż było, ale to nie jest to samo, co było wcześniej. 


Gdy pomyślę sobie odwołując się do psychiki małego dziecka, które czuje i wie, że mamy może nie być, mama może zniknąć, umrzeć... To myślę o tym, że brak mamy, która dla tak małego dziecka jest źródłem, bazą, poczuciem bezpieczeństwa, to tak naprawdę z jego perspektywy zagrożenie jego życia, dobrostanu. Wszystkiego. To wielka, głęboka rana...



                                                                                                          *       *        *



Jakim rodzeństwem są  dziś Antek i Marysia ?


Bardzo śmiesznym. Są ze sobą bardzo zżyci. Bawią się ze sobą ale też oczywiście się kłócą. O piłkę, o zabawki. Jak coś leży na podłodze i nikt tego nie weźmie, to jest dobrze. Ale jak któreś to ruszy, to drugie chce to mieć i wojna gotowa. Zawsze to Antek ustępuje ale Marysia też nie chce ustępować. Ona też ma "charakterek". Ale są bardzo za sobą. Odprowadzają się na wzajem do przedszkola i szkoły. Antek, za każdym razem, gdy o coś poproszę w kwestii pomocy mi, podania czegoś, to zawsze to zrobi. Nie wyrzuca siostry z pokoju, gdy przyjdzie do niego kolega, czy kuzyni, mimo tego, że powiem Marysi, by wyszła z pokoju, bo teraz Antek ma swoje towarzystwo. Kochają się, ale oczywiście też się kłócą, jak to w rodzeństwie. Gdy Marysia upadnie, to Antek zaraz jest przy niej. Gdy wstaną rano, to biegną do siebie. Przypominam sobie, że Marysia mówiła długo tylko "Mama" i "Tata", a długo nie umiała wymówić imienia Antka. Ciężko było mu to przeżyć. Było mu przykro, gdy Marysia przez pewien czas wołała na niego "Ej". Teraz już woła na niego po imieniu: "Antek, citaj", a ona "czyta" wtedy razem z nim. Jest przy tym mnóstwo śmiechu. Siostra nie przeszkadza też Antkowi, gdy on sam czyta czy się uczy. 



Gdyby spotkała Pani na swojej drodze kobietę, która właśnie znalazła się w takiej sytuacji jak Pani, ma te same dylematy, to co by jej Pani poradziła ?



Ja mam to szczęście, że mam Pana Boga. Mam też wokół siebie ludzi wierzących, który modlili się za mnie i nie byłam sama. Byłam już na takim rozstaju dróg, że wszystko ofiarowałam Panu Bogu. Powiedziałam Mu, by to On decydował, nie ja bo ja nie jestem w stanie. Zaufałam Mu, zawierzyłam. Wiedziałam też, że są w tym ze mną inni ludzie, którzy mi pomogą.

Jeśli są takie osoby, które nie wierzą, to powiedziałabym im, żeby walczyli do końca. By się nie poddawali. Że nawet to, co mówią lekarze może okazać się nie być prawdą. Nie warto wierzyć do końca i ufać ślepo diagnozom lekarskim. Że poza nimi jest jeszcze coś więcej, dalej. Żeby popatrzyli sercem. Bo jeszcze jest nadzieja, że może się to wszystko potoczyć zupełnie inaczej niż jest to w scenariuszu napisanym przez lekarzy. Pamiętam, jak lekarze powiedzieli nam, że "mamy pecha". "Ma pani pecha" - być w ciąży i usłyszeć coś takiego z ust lekarza, to coś strasznego. Jak w ogóle można powiedzieć do kobiety, która ma właśnie dwoje dzieci pod sercem, że "ma pecha" ? Jest to dla mnie nie do pomyślenia. Nie można "mieć pecha". Człowiek po prostu znalazł się w takiej sytuacji i teraz trzeba po prostu jakoś tę sytuację rozwiązać, pomóc. Ksiądz Jan Twardowski powiedział, że nie ma na ziemi sytuacji bez wyjścia. Gdy Bóg zamyka drzwi, to otwiera okno. Zawsze towarzyszyła mi myśl, że Pan Bóg daje jakieś światło i do czegoś nas to prowadzi. I mimo że z początku tego nie rozumiemy, ta sytuacja ma nam coś powiedzieć. 

Koleżanka, która bardzo gorąco się za nas modliła, mówiła: "Zostaw to, już wystarczająco łez wylałaś. Co ma być, to będzie." Teraz cieszymy się Marysią, tym, że jest z nami. Widać po niej, że jest owocem modlitwy tych wszystkich ludzi, jest mocna, silna. 

Nie opowiadam o tym, czego doświadczyliśmy, wszystkim naokoło. Ale czasem zdarzają się takie osoby, na przykład znajduje się jakaś mama ucznia ze szkoły, w której pracuję, która potrzebuje mojego świadectwa. Wtedy pojawiają się emocje , choć z biegiem czasu jest ich we mnie coraz mniej. Życie toczy się dalej - wróciłam do pracy, zajmuje mnie to, co dzieje się w szkole, dzieci. Jednak zawsze, gdy popatrzę na bliźniaki, to w sercu odzywa się Ignaś... 



...Który zawsze już w nim będzie...



Tak, zawsze już tam będzie. Jest częścią nas, naszej rodziny i kiedyś się z nim spotkamy u Pana Boga. 


Na tę chwilę macie swojego orędownika w Niebie.



Tak....


Bardzo serdecznie dziękuję za rozmowę.



Wysłuchała: Iwona Duszyńska 



Krystyna* - żona Bartosza, mama 7-letniego Antka,  2-letniej Marysi oraz Ignasia, który za swoją rodziną oręduje w niebie. Wolne chwile spędza z mężem i dziećmi, co daje jej najwięcej radości.  



* imiona bohaterów zostały zmienione




15 października obchodzony jest Dzień Dziecka Utraconego.