Wesprzyj fundację
0
0

Rozwód pożądany cz.1

Rozwód pożądany cz.1

Rozwód pożądany cz.1

Mają, 30, 40 i 50 lat. Biała suknia z welonem stała się już bliższym lub dalszym wspomnieniem, a ich życie małżeńskie toczy się w ramach iście czarnego scenariusza. A miało być tak pięknie... Zaplątani w toksyczne relacje, uwikłani w poczucie winy wobec swoich rodziców, małżonkowie nie potrafią tak naprawdę nimi być realizując najlepszy dla siebie plan - Plan Pana Boga. Nieodcięta pępowina, rodzicielstwo przesycone nadopieką i nadkontrolą nie są bynajmniej Jego pragnieniem. Katarzyna Kurek - psycholog chrześcijański, rozwiewa wątpliwości co do przyczyn i skutków tego stanu. W rozmowie z Iwoną Duszyńską podpowiada też, w jaki sposób "rozwieźć" się z rodzicami, by żyć pełnią małżeńskiego życia. Zapraszamy do pierwszej części wywiadu.


Czym jest tak zwana "nieodcięta pępowina" w ujęciu rozumieniu psychologicznym ?


To oczywista analogia do sytuacji,  kiedy jesteśmy w brzuchu mamy połączeni z nią pępowiną. To ona nas  karmi, zapewnia bezpieczeństwo i wszystkie nasze potrzeby zaspokajane są właśnie przez pępowinę, przez która płynie do nas cały dobrobyt od rodzica. Dzięki temu, możemy w tym czasie rozwijać się jako płód. Jest nam cieplutko, mięciutko, mamy raj na ziemi. Ale ten raj w końcu musi się skończyć, co następuje po 9 miesiącach ciąży, gdy dochodzi do porodu i odcięcia fizycznej pępowiny. 

Proces tego odcinania powinien następować w pewnych etapach. Pierwszy moment to ten, gdy przychodzimy na świat - wtedy mama doświadcza tego, że nie jest już symbiotycznie połączona ze swoim dzieckiem. To ta chwila, kiedy trzymam swoje dziecko na rękach, mogę je zobaczyć jako odrębną osobą, która nie jest już częścią mnie. Kiedy dziecko jest w brzuchu, nie czujemy do niego żadnych negatywnych emocji. Gdy zaczyna płakać, mieć kolki, a my czegoś nie potrafimy, coś nas przerasta lub jesteśmy zmęczeni, to rozwijamy w stosunku do niego pełen wachlarz różnych uczuć - tak, jak do każdej innej osoby. To wtedy zaczynam sobie zdawać sprawę z tego, że są one normalne, bo to odrębna istota, która czasem może nas zdenerwować. Nie jest już częścią mnie - matki.

Drugi moment to czas, gdy dziecko idzie do żłobka lub przedszkola i wchodzi w świat innych dorosłych ludzi, którzy od tej chwili zaczynają się nim opiekować. Wtedy następuje kolejny moment stanięcia w prawdzie, że doszło do odcięcia tej pępowiny. 
Małe dziecko wciąż jednak pozostaje zależne od nas - dorosłych....

Jesteśmy tak skonstruowani, że gdy jesteśmy dziećmi - a jako ludzie jesteśmy "zwierzętami stadnymi" -  potrzebujemy bycia z rodzicami na dłużej. Istnieją gatunki zwierząt, które zaraz po narodzinach stają się niezależne, jednak człowiek nie należy do tej grupy. Potrzebujemy więcej czasu, by rzeczywiście stać się dorosłymi - to znaczy umieć zadbać o siebie, zaspokajać swoje potrzeby. Jest to ważny element przeżycia, który gwarantują nam rodzice. 


Wśród dorosłych z naszego pokolenia - tzn. 30, 40 i 50-latków coraz powszechniej spotyka się tę "nieodcięta pępowinę" rozumianą jako długotrwałą zależność (np. psychiczną, finansową) od emerytowanych rodziców. Co powinno zrobić kolejne pokolenie rodziców, by uniknąć tego problemu, a swoje dziecko wychować na niezależnego człowieka  ?


Bardzo ważne jest to, by rodzice dbali o to "poluzowywanie" na różnych etapach dorastania dziecka, by sobie zdawać sprawę, że dziecko to jest odrębny człowiek. Ten  człowiek kiedyś wyjdzie z domu i założy własną rodzinę. Będzie podejmował własne decyzje i popełniał własne błędy, za które będzie brał odpowiedzialność. Ja, jako rodzic, nie mogę go nadmiernie przed tym chronić, uczynić z niego "inwalidy". Muszę go przygotować najlepiej jak potrafię - tu warto nadmienić, że rodzice pragną być perfekcyjnymi rodzicami. To moda na to, by wszystko robić perfekcyjnie. W psychologii istnieje taki termin, który bardzo trafnie określa to, jakim powinien być rodzic, żeby wychował normalnego, porządnego człowieka, radzącego sobie w życiu - to Wystarczająco Dobry Rodzic. Często o tym zapominamy. Chcemy, by dziecko się nie przewróciło. Pamiętajmy, że jak się nie przewróci, to się nie nauczy, że ziemia jest twarda, a krawężnik jest kiepskim miejscem na zabawę. Czasami dziecko musi się poparzyć herbatą, by wiedziało, że jak mama mówi, że coś jest gorące, to tak właśnie jest. 


Tymczasem mamy dziś 40-latków, którzy nie podejmą żadnej decyzji bez aprobaty mamusi lub tatusia. Wynika z tego, że ich rodzice nie wprowadzili w życie tych postaw, o których powiedziałaś...


Tak. Wina za zaistnienie nieodciętej pępowiny zawsze leży po stronie rodzica, nigdy po stronie dziecka. To rodzic musi wziąć odpowiedzialność za jakoś relacji z dzieckiem. To, że to dziecko wchodzi potem w świat dorosłości z tą nieodciętą pępowiną, jest wynikiem działań rodzica, jego zaniedbania. To nie jest wina dziecka. Trzeba to bardzo jasno powiedzieć:  to rodzic kreuje relację z dzieckiem do momentu jego dorosłości. Łącznie  z tym, że nie pozwala się dziecku zbuntować. 


Ale jej ucięcie, gdy dziecko jest już dorosłą osobą, leży po stronie dorosłego dziecka, jest jego odpowiedzialnością za to co otrzymało od swojego mniej lub bardziej wydolnego wychowawczo rodzica...


Tak. Dorosłe dziecko - jedyne, co może zrobić - to zobaczyć, że jest ono uwikłane w toksyczna relację z rodzicem i - już jako osoba dorosła - podjąć decyzję, że chce tę pępowinę odciąć. Może pójść na terapię, poszukać pomocy w różnych wspólnotach, na rekolekcjach. Nie jest to już w tej chwili takie trudne, coraz więcej się o tym mówi. Szczególnie młodzi ludzie są coraz bardziej otwarci na różne formy pomocy. 


Przytoczę taką sytuację. Młoda, dorosła kobieta po rozwodzie, mieszkająca z matką i swoim dzieckiem, zaczęła żyć własnym życiem. Rozwinęła się zawodowo, finansowo, kupiła mieszkanie. Jej matka zaczęła robić wszystko, by utrudnić jej tę niezależność - zablokowała jej możliwość otrzymania kredytu. Szantaż emocjonalny, wzbudzanie poczucia winy, groźby wydziedziczenia były na porządku dziennym. Matka argumentowała, że "Córkę się ma po to, by opiekowała się rodzicami na starość..." i "Jak ty możesz mnie zostawić ?" Argumentacja córki "Jestem dorosła, mam prawo do swojego życia" praktycznie nie istniała...


Rzeczywiście, istnieje takie przekonanie, że córka ma się opiekować rodzicami na starość. Należy to postawić podstawowe pytanie: czy ta córka zdążyła wyjść z domu, by móc do niego powrócić i się opiekować tymi rodzicami,  i czy są oni już tak starzy i chorzy, że trzeba się nimi opiekować ? Na to wszystko przychodzi odpowiedni czas. 

Nastolatek ma się buntować, szukać swojej tożsamości, a ja - rodzic mam być jego "bazą wypadową" na wypadek powinięcia mu się nogi. Wiadomo, że są pewne granice, w ramach których ten bunt ma się odbywać. Chodzi o to,  żeby on się sam w tych granicach zamykał. Ja - rodzic mam budować taką relację z moim nastolatkiem, by on mi ufał, by mieć z dzieckiem  dobry kontakt, ale nie zaborczy. Istnieją rodzice, którzy postrzegają bunt jako coś, czego oni bardzo nie chcą. Zrobią wtedy wszystko, by tego buntu nie było. To są rodzice, którzy w sytuacji, gdy dziecko chce sprawdzić ich daną granicę - oni mu ją przesuwają. Na przykład dziecko mówi: "Chcę wrócić z imprezy o 3 nad ranem", a tak naprawdę chce usłyszeć, że ma wrócić o północy.  Bo ja - rodzic chcę iść spać - mieszkasz ze mną. Chcę wiedzieć, gdzie jesteś, bo troszczę się o ciebie, chcę, byś był bezpieczny. Dlatego masz wrócić wcześniej. Rodzice przesuwający dziecku tę granicę, komunikują mu: "Rób co chcesz". W efekcie te dzieci nie są szczęśliwe, bo nagle orientują się, że nie mogą się przed niczym zbuntować - nie mają jak wyrazić gniewu, czy jakiejś swojej odmienności. Później takie dzieci wychodzą z domu w dorosłe życie i się buntują np. w pracy, w swoich małżeństwach. Nigdy nie zbuntowali się przeciwko swoim rodzicom, nie zdążyli się zbuntować. Ten niewyrażony bunt noszą w sobie i też nie mają go jak wyrazić. Podobne efekty mogą mieć miejsce w tych rodzinach, gdzie bunt był tłumiony przemocą. Choć skutki często są dużo bardziej poważne i budują nazwijmy to „patologię widoczną gołym okiem”. W tych dzieciach często rozwija się syndrom sztokholmski (tzw. przywiązanie do „oprawcy”) i gloryfikują oni przemocowego rodzica jako tego silnego, sprawczego i często w późniejszych latach wracają do tych metod wychowawczych, których doświadczyli  jako „tych sprawdzonych” - działających. W ten sposób sami stają się przemocowi (mimo, że często wchodząc w małżeństwo zarzekali się, ze nigdy tacy nie będą). To są naprawdę poważne dramaty, gdzie często trudno jest takie "koło zamachowe" schematów rodzinnych  toczących się od pokoleń, zatrzymać.


Kobieta, o której wspomniałam, zawsze była taką "grzeczną dziewczynką", która dobrze się uczyła i nigdy się nie buntowała... Dlaczego taki dorosły rodzic najpierw tworzy, a potem utrwala tę pępowinę, na której - jak na smyczy - trzyma to swoje dorosłe dziecko i dlaczego nie potrafi jej odciąć ?


Przyczyn takiego stanu może być bardzo wiele - łącznie z pewnym schematem funkcjonującym w rodzinie, który wnosi się od pokoleń. To nieuchwytne. W takiej sytuacji ktoś w pewnym pokoleniu, jakaś osoba z rodziny musi zobaczyć ten problem, pójść na terapię i przerwać ten schemat - zobaczyć, że on istnieje i w wyniku terapii przełamać go.


...Taka osoba musi też liczyć się z tym, że staje się tzw. "czarną owcą" w rodzinie, która zostaje z niej wyklęta...


Tak. To dotyczy każdego kto jest wywrotowy, nie tylko w rodzinie. Żeby coś realnie zmienić, trzeba być tą czarna owcą, obnażyć trudną rodzinną rzeczywistość. To pewien rodzaj "trupa w szafie" - nikt nie lubi, gdy się nagle otwiera szafę i śmierdzi. Tak naprawdę każda rodzina ma takiego "trupa w szafie". Nie należy z tego powodu mieć takiego przekonania, że my - rodzina - jesteśmy z tego powodu jacyś "inni". Nie, nie jesteśmy inni. Właśnie przez to, że go mamy, jesteśmy normalni.


Czy są jeszcze jakieś inne przyczyny, dla których dorosły rodzic nie chce odciąć tej pępowiny ?


Kolejna przyczyna to taka, że w dzisiejszych czasach bardzo często nie dba się o relację małżeńską. Dzieci wynoszone są na piedestał, trwa helicopter-parenting*, wszystko jest dla dziecka. Gdy przychodzi ono na świat, relacja małżeńska zamiera. Potem, niestety, dochodzi do eskalacji tego kryzysu poprzez różne zdrady, rozwody etc. Zmierzam do tego, że jeśli mam kiepską relację ze współmałżonkiem, to szukam fajnej relacji gdzieś indziej. Jeśli nie chcę jej szukać na zewnątrz rodziny, to dziecko staje się idealnym "partnerem", by taką relację z nim zbudować. To coś znacznie więcej niż nieodcięta pępowina - to robienie partnera życiowego ze swojego dziecka. I jest to  jeszcze trudniejsze niż samo odcięcie pępowiny, gdyż dziecko nie wie, że jest w takiej relacji. Wydaje mu się, że to normalne, bo mama lub tata jest nieco nadopiekuńczy. Jednocześnie widzi, że jest mu trudno wyjść z domu i założyć swoja własną rodzinę. Kiedy już ją zakłada, to to małżeństwo często się sypie, bo ten współmałżonek pozostaje na każde wezwanie swoich rodziców. Żona się denerwuje, "Czemu Ty jesteś taki maminsynek", albo mąż wkurza się o "córunię tatusia" - płeć nie ma tu akurat żadnego znaczenia. Można być też "partnerem" dziecka/rodzica tej samej płci. W takiej sytuacji dorosły rodzic pełni tak jakby funkcję współmałżonka dla dziecka, co powoduje, że u dorosłego dziecka nie ma już psychicznego miejsca dla jego małżonka, którego on sobie wybrał. Nie będzie on w stanie nawiązać relacji miłosnej ze swoją żoną, dopóki nie rozwiedzie się ze swoim rodzicem, dopóki nie postawi granic swojemu rodzicowi i nie będzie ich bardzo mocno pilnował. Powinno odbywać się to z pozycji dorosłego dziecka, które orientuje się, że coś jest nie tak. Na ogół to ono samo musi o siebie zawalczyć. Jednak pamiętajmy, że winę za przyczynę tego stanu ponosi rodzic, gdyż to on stworzył taką toksyczną relację. To taka relacja wręcz współuzależnieniowa...


Czy tutaj występują podobne mechanizmy jak w rodzinach, gdzie występuje problem uzależnienia np. od alkoholu ? Czy te nieodcięte pępowiny częściej spotyka się w takich rodzinach niż w tych trzeźwych ?


Wygląda to bardzo podobnie.


Czyli nie trzeba pić by mieć nieodcięta pępowinę....


Dokładnie tak - nie trzeba pić. Różnica polega na tym, że w rodzinach alkoholowych alkohol jest tylko takim dodatkowym elementem, który jest widoczny. Programy przeznaczone dla DDA (Dorosłych Dzieci Alkoholików) rozszerzyły się na DDD (Dorosłe Dzieci z Rodzin z Dysfunkcją), co mówi o tym, że jeśli w rodzinie miała miejsce jakaś dysfunkcja, to patrzysz na miłość jak na współuzależnienie. To mechanizm wikłania się - to niekoniecznie miłość. Każdy z nas miał w domu jakąś dysfunkcję. Większą lub mniejszą. Jest naprawdę mało osób, które budują swoją relację małżeńską w oparciu o miłość, która zbudowana jest na gruncie wolności. Nie mam tu na myśli wolności rozumianej jak na przykład rozwiązłość. Chodzi o wolność, która mówi o tym, że ja ma pewne wady i zalety, ty masz pewne wady i zalety, którymi Bóg nas obdarował. Ja znoszę ciebie, ty znosisz mnie, i pchamy ten wózek razem. Robimy wszystko, by się nie ranić, by było jak najlepiej - na tyle, na ile umiemy, a jak coś nie działa - szukamy pomocy. Dbamy o siebie na wzajem. Tutaj idealnie jest, kiedy Pan Bóg jest na pierwszym miejscu. Jednak bardzo dużo rodzin żyje we współuzależnieniu i to współuzależnienie tak "przyklepuje" Bogiem. Chodzą do kościoła, praktykują, przestrzegają nakazów i zakazów, bo Bóg tak powiedział. Bez zagłębiania się, często bez refleksji.


Mówiliśmy już sporo o dorosłym rodzicu i przyczynach, dla których nie umie on uwolnić od siebie swojego dorosłego dziecka. Co sprawia, że dorosłe z kolei dziecko ma problem z odcięciem tej pępowiny  i wzięciem odpowiedzialności za swoje dorosłe życie ?


Powód jest bardzo prosty: jest to po prostu wygodne. Musimy pamiętać, że jesteśmy ludźmi, którzy - abstrahując od naszej duchowości, fizyczności czy psychiki - funkcjonują na zasadach ekonomizacji. Oznacza to mniej więcej tyle, że nie robię nic, co mi się ekonomicznie nie opłaca. Łącznie z altruizmem, który jest moim zdaniem najwyższą formą egoizmu, wolontariatami etc. (One są szlachetne, bardzo je cenię, tylko angażując się w nie trzeba testować swoje serce - sprawdzać, jaką naprawdę mamy motywację, że to robimy. Motywacją bowiem może być moja pycha - to ja pomagam i moi podopieczni powinni być mi wdzięczni. To umniejsza całą idee wolontariatu. Mówię o tym, gdyż nawet w tych najbardziej szlachetnych ideach pojawia się ta ekonomizacja.)  Papież Franciszek powiedział swego czasu: jeśli chcesz, by twój 35-letni syn wyprowadził się z domu, przestań prać mu majtki. Niech sobie znajdzie żonę, która będzie mu to robiła. Jeśli rodzice widzą ze swojej strony, że coś nie gra, to pomocą będzie niepomaganie - łącznie z przygnieceniem dorosłego syna czy córki obowiązkami, dokładaniem się do rachunków. Skoro tu mieszkasz, to jest do zrobienia sprzątanie, ogródek... Takiemu dorosłemu dziecku ekonomicznie przestanie się opłacać mieszkać z rodzicami. 


Tymczasem mamusia opiera synka, zupka jest podstawiona pod nos... Ta mamusia wyprodukowała ten stan na przestrzeni lat, jest to jej druga natura. Nie potrafi tego przerwać. Dlaczego taka osoba w wieku 60 lat jest oporna na tę życiową i psychologiczną wiedzę, która mówi o tym, że dla dobra dorosłego dziecka trzeba tę pępowinę odciąć i zamiast gotować mu obiadki, należy po prostu - mówiąc dosadnie - wykopać go w świat ? 


Może to wynikać z tego, co czym już wcześniej wspomniałam, że dziecko może być w roli życiowego partnera swojego rodzica. Jest partnerem, z którym się dobrze żyje. Często występują też przyczyny ekonomiczne - dorosłe dziecko przynosi do domu pieniądze, bo pracuje. Po co ma wynajmować mieszkanie, tu może mieszkać, dokłada się do rachunków. Może być też tak: nie ma takiej osoby, która zaopiekowałaby się moim synkiem/córeczka tak doskonale, jak ja. To poczucie wyższości nad innymi. Robię świetną grochówkę, jestem genialna w robieniu przetworów i ta kobieta na pewno sobie z tym nie poradzi. To wszystko sprawia, że tym matkom i ojcom (ojcowie też się tacy zdarzają), dorosłe dziecko cały czas jest potrzebne. Ty musisz być, musisz nam pomagać, coś załatwiasz... I co będzie, jak wyjdziesz z domu i zostawisz po sobie dziurę ? Zatem ekonomicznie (w sensie finansowym) i ekonomicznie (w sensie psychicznym i fizycznym) rodzicom się opłaca, że ten syn/córka wciąż z nimi jest. 

Pojawia się też inny element tej dziury - jak dziecko opuści dom rodzinny, to po tzw. puste gniazdo. I wtedy często pojawia się problem: o czym ja będę teraz z tą babą czy facetem (współmałżonkiem) rozmawiać ? Dotąd było tak, że cały czas wszystko kręciło się wokół dziecka. I nagle okaże się, że nie mamy o czym rozmawiać, bo przez te wszystkie lata, jak byliśmy rodzicami-helikopterami nad naszym dzieckiem, nie rozmawialiśmy ze sobą, nie rozwijaliśmy naszej relacji, pasji. Nie ma relacji małżeńskiej. 


Czyli to lęk, że te karty zostaną odkryte...


Tak, to lęk, że będziemy musieli się zmierzyć sami ze sobą, ale też z tym, że jeśli dziecko wychodzi z domu, to tracimy element naszego domu, rodziny, relacji. Ono pełniło dotąd jakąś funkcję, ważną rolę. Gdy wychodzi z domu, to trzeba to jakoś zapełnić - ktoś musi wziąć na siebie na przykład jego dotychczasowe obowiązki. Rodzina jest tak skonstruowana, że aby funkcjonowała, muszą być one wypełnione. Jeśli rodzina jest liczna, to się one rozkładają. Najgorzej przy opuszczaniu gniazda mają najmłodsze dzieci, bo kiedy one je opuszczają, to okazuje się nagle, że przejęły one funkcje wszystkich starszych dzieci. I nagle, gdy ono wychodzi, to kto ma te funkcje przejąć ? Małżonek ? Pies ? Kot ? Wtedy też pojawiają się w  domu zwierzęta... żeby można było nadal być tym rodzicem-helikopterem, żeby było do kogo się odezwać i się przytulać, okazywać mu uczucia. Na ogół najmłodsze dziecko zostaje w domu. Ma poczucie winy, że wszyscy starsi bracia i siostry poszli, a rodzice zostaną sami. Rodzice wzmacniają w dzieciach to poczucie winy mówić: "Już tylko Ty nam zostałeś", "Jak ty wyjdziesz, to dom się zawali, a tata będzie miał zawał". Straszenie chorobami jest zresztą dość powszechne. Jednak żyjemy w  takich czasach, że medycyna naprawdę poszła do przodu - choroby to nie powinien być żaden argument. To wszystko sprawia, że dorosłe dziecko nie ma motywacji, by odciąć tę pępowinę. Jedyna motywacja, jaka może nas do tego zmobilizować, nas - dojrzałych rodziców, i nas - dorosłe dzieci, to to, że to zupełnie nie jest Boże... 


Przychodzi mi w tym momencie do głowy cytat "Dlatego opuści człowiek ojca swego i matkę i złączy się ze swoją żoną, i będą oboje jednym ciałem." (Mk 10, 7-8)...


To jest główny aspekt małżeństwa - to, że mamy opuścić rodziców. Biblia mówi o tym wyraźnie. Ale wielu rodziców burzy się na to i mówi, że jest Czwarte Przykazanie, że mamy czcić ojca swego i matkę. I im się to kłóci. Bo dzieci wiążą się w małżeństwa i nie chcą słuchać rad rodziców, wychowują po swojemu dzieci, nie chcą być sterowne, nie dają się sobą manipulować, nie dają sobą kierować. Rodzicom to wszystko wymyka się z rąk. I mają takie poczucie, że coś jest nie tak. 



CDN...



*helicopter parenting - postawa rodzicielska rodziców, którzy niczym helikoptery "krążą" nad swoimi dziećmi roztaczając nieadekwatną do ich potrzeb nadopiekę.



mgr Katarzyna Kurek - psycholog opierający swoją pracę terapeutyczną na gruncie wartości chrześcijańskich. W 2009 ukończyła SWPS w Warszawie na kierunku Społeczna Psychologia Kliniczna, posiada certyfikaty z poznawczo-behawioralnych technik terapeutycznych oraz z zakresu psychologii sportu. Od 10 lat żona, mama 6 letniej córki. Prowadzi pomoc psychologiczną/psychoterapię online. W wolnych chwilach spaceruje (najlepiej po plaży, albo po górach). Lubi słońce na twarzy i dobrą muzykę… Nie może żyć bez Eucharystii.


Kontakt do Kasi: dziekibogu.kurek@gmail.com

https://www.facebook.com/Psycholog-chrześcijański-wszystko-możesz-w-Chrystusie-393811137411467