Wesprzyj fundację
0
0

Rozwód pożądany cz.2

Rozwód pożądany cz.2

Rozwód pożądany cz.2

Mają, 30, 40 i 50 lat. Biała suknia z welonem stała się już bliższym lub dalszym wspomnieniem, a ich życie małżeńskie toczy się w ramach iście czarnego scenariusza. A miało być tak pięknie... Zaplątani w toksyczne relacje, uwikłani w poczucie winy wobec swoich rodziców, małżonkowie nie potrafią tak naprawdę nimi być realizując najlepszy dla siebie plan - Plan Pana Boga. Nieodcięta pępowina, rodzicielstwo przesycone nadopieką i nadkontrolą nie są bynajmniej Jego pragnieniem. Katarzyna Kurek - psycholog chrześcijański, rozwiewa wątpliwości co do przyczyn i skutków tego stanu. W rozmowie z Iwoną Duszyńską podpowiada też, w jaki sposób "rozwieźć" się z rodzicami, by żyć pełnią małżeńskiego życia. Zapraszamy do drugiej części wywiadu.


To jak w takim razie po Bożemu należy rozumieć to Czwarte Przykazanie ?


Rodziców trzeba szanować. "Czcić” według mnie znaczy tyle, co "szanować". To wcale nie znaczy, że mamy się z nimi zgadzać, robić to, co oni mówią. To nie znaczy też, że mamy poświęcać swoje życie żeby ich zadowalać. To jest trudne - i dla dzieci i dorosłych. Chcielibyśmy naturalnie, by tym dzieciom było jak najlepiej. Ale nie rozumiemy - i to w nas najbardziej pokutuje - że jeżeli uratuję swoje dziecko przed wszystkimi upadkami w życiu, to stworzę inwalidę. Gdyby Pan Bóg "helikopterował" nad nami tak, jak współcześni nadopiekuńczy rodzice, to nie dopuszczał by dla nas cierpienia, bólu. Mógłby, ot tak je nam zabrać, żadne z nas nie miałoby żadnych życiowych problemów, szatan byłby już daleko od nas i żylibyśmy sobie w Idylli. Skoro jednak tego nie robi, tylko nas doświadcza, to coś nam tym pokazuje. Prowadzi nas przez trudy, cierpienia, pozwala nam upadać, uczyć się, i rozwijać. To znaczy, że to jest tak naprawdę najlepsze wychowanie. 


To co mówisz, jest mi niesłychanie bliskie, u mnie bardzo intuicyjne. Jako mama staram się iść tą drogą. Przerobiłam mnóstwo koncepcji wychowawczych i jako dość doświadczona już mama 4-ki jestem w  stanie powiedzieć dziś jedno: jest tylko jedna metoda wychowawcza - to szczerość. Szczerość w relacji, w moich niedociągnięciach własnych, w emocjach. I nie znam innej, lepszej metody. Ale znam osoby, dla których dzieci stają się małymi "bogami"...
 
Najwyraźniej jesteś Wystarczająco Dobrym Rodzicem, co jest najzdrowsze dla Twoich dzieci. Jest taka książka Juula „Agresja - nowe tabu”. Czytamy w niej, że współcześnie nie pozwalamy sobie na agresję, na przeżywanie trudnych uczuć, i uczymy dzieci tego, że jest to nieakceptowalne. Agresja (nie mylmy jej z przemocą) czyli to, że mogę się zezłościć to także pewna energia, jaką mam w sobie. Agresja ma w sobie bardzo dużo energii, to ładunek nie tylko emocjonalny ale też energetyczny. Kiedy my pozbawiamy dzieci możliwości takiego przeżywania go, nasze dzieci stają się "skapciałe". Z jednej strony mówimy im, że mają stawiać granice, ale jak dziecko ma je postawić, jeśli nie wolno mu się zdenerwować, kiedy ktoś przekracza jego granice?  Łatwo w takiej sytuacji dziecku poczuć się zagubionym. Jak bowiem ma ono postrzegać rodzica, który przez zaciśnięte zęby mówi mu: "Po raz kolejny mówię ci, że masz posprzątać" by broń Boże, nie pokazać jawnej złości, która aż z niego kipi ?


Dobrze poukładałaś w myśli to, co we mnie samej bardzo rezonuje. Mam takie wewnętrzne przekonanie, że dopóki dzieci przychodzą do mnie z ufnością same z siebie, chcą mojej bliskości, czują, że jestem dla nich oparciem, to wszystkie moje kuchy i niedociągnięcia nie maja kompletnie żadnego znaczenia... 


Tak. Poza tym dzieci uczą się też, że dorosły to też człowiek, a nie "nadczłowiek". Ma gorsze i lepsze dni, potrafi go ponieść i krzyknie. Potem uczymy dzieci - przynajmniej ci Wystarczająco Dobrzy Rodzice - że przychodzimy i mówimy: "Przepraszam, nie chciałem, poniosło mnie, jestem tylko człowiekiem." Ja mówię swojemu dziecku w takich sytuacjach, że "Bóg jest Miłością, a ja jestem tylko człowiekiem" na zasadzie: "Nie oczekuj ode mnie, że będę jak Bóg, nie mam takich aspiracji,." Niestety, wiele osób dorosłych ma aspiracje bycia Bogiem dla swoich dzieci. To sprawia dziecku największą przykrość, bo czuje się ono gorsze już na starcie. Bo skoro rodzic jest taki idealny, jest "Bogiem", to nagle się okazuje, że ja (dziecko) z moją złością, nieumiejętnością, z czymś, co jest dla mnie trudne, jestem trochę takim nikim. I mimo, że chcemy zbudować w dziecku poczucie własnej wartości, kompetencji, to budujemy człowieka, w którym jest wszystko na pozór. Stawiamy mu pozorne granice, na pozór jest kompetentne, na pozór wierzy w siebie, na pozór wie, że wszystko może. Że może być każdym - teraz jest taka moda - dzieci są wychowywane w przekonaniu: możesz być, kim chcesz. We mnie budzi się wtedy zawsze takie pytanie: Komu jest to potrzebne, że ono ma być tym, kim chce -  mnie czy temu dziecku ? Oczywiście, jeśli będziesz trenować, to będziesz dobrym sportowcem, jeśli będziesz ćwiczyć grę na instrumencie, to będziesz dobrym muzykiem. Ale to musi wynikać z tego, co Ty (dziecko) lubisz, czego chcesz, co jest twoim talentem. To jest punkt wyjścia. Najpierw poszukaj w sobie tego, co jest twoje, a potem na bazie tych talentów, jakie Bóg w ciebie wsadził, po prostu to rozwijaj. A nie, że ja mam pomysł, że moje dziecko może być "każdym". Dziecko wtedy myśli sobie: "każdym" to jest weterynarzem czy prezydentem? Mam studiować w Polsce, czy za granicą ?" A może chodzi o to, że ono lubi czesać lalki i będzie po prostu świetną fryzjerką/fryzjerem i będzie zarabiać kokosy, bo każdy będzie chciał się u niej/niego ostrzyc ? Chodzi o naszą autentyczność.


Uważam, że autentyczność i szczerość to jest klucz. Znam sporo osób, które są bardzo, ekstremalnie wręcz w rolach - w rolach macierzyńskich, nauczycielskich. Odbyli tuziny warsztatów dla rodziców, i w efekcie zatracają taką granicę pomiędzy byciem sobą a byciem w roli. Intuicja zostaje "przywalona" technikami, metodami...


Dziecko w ten sposób też uczy się bycia w roli. To jest straszne. Rzeczywiście, jest teraz mnóstwo dzieci, które są w rolach - z tego wynikają później m.in. depresje. Dziecko wchodzi też w social media - Instagram, Tik Toki, zdjęcia, w cały ten plastik i udawanie. To jest wielkim dramatem dla dziecka. Z jednej strony nie została w nim zbudowana jego tożsamość, nie zostały odkryte jego talenty. Nie postawiono na to, co ono w sobie ma, co czuje, co lubi. Bardzo dużo dzieci wypełnia oczekiwania swoich rodziców, i orientuje się w chwili opuszczania rodzinnego domu, że za bardzo to oni nie wiedzą, dokąd iść, czego by chcieli. Wchodzą w świat dorosłych i nagle nie wiedzą, co dalej. Zapisują się na kurs, bo mają za dużo wolnego czasu. Może pójdę do tej pracy, bo ma to czy tamto ?  Nie mam pomysłów na siebie, bo nie znam siebie. Wiem,  że aby być dobrą córką, muszę się dobrze uczyć, mieć wzorowe zachowanie, czerwony pasek, być grzeczną. Dziecko, wychodząc potem ze szkoły, jest zagubione. W roli dobrego ucznia świetnie się sprawdza. Ale szkoła się kiedyś kończy. Jeśli taka osoba odkryje w sobie powołanie, by iść w stronę bycia nauczycielem, to może się spełni. Dalej będzie chodzić przecież do szkoły i pewne elementy będą powtarzalne. 


Taka osoba z pewnością nie zostanie czarną owcą w rodzinie, będzie odgrywała swoją rolę, narzucona jej przez rodziców. Nie ma tu przestrzeni na bycie sobą, na pójście własną drogą... 


Zachęcam wszystkich do tego, by mając takie doświadczenia rodzinne, stawali się czarną owcą - a więc tą osobą, która się przeciwstawi systemowi rodzinnemu, wygeneruje zmianę. To daje wielką wolność, ale też ufność, że nie jestem naznaczony moją rodziną pochodzenia. Oczywiście nie mogę sobie narzucić, że dziś będę zupełnie inna, nie będę nagle mieć cech matki, nie będę zachowywał się jak ojciec. Jednak te dwadzieścia kilka lat w rodzinnym domu człowiek się "nawdychał" swojego rodzinnego klimatu. To funkcjonuje  podskórnie i nie będzie tak, że nagle to wszystko po prostu "wyparuje". Ale zachęcam wszystkich ludzi do świadomego życia. Wiem, że czasem zachowuję się z pozycji "starodomowej" i mogę za to przeprosić. Nie musi mnie to określać. Nie muszę "przybijać pieczątki", że takie zachowanie jest jedyne i słuszne. To wszystko daje dużo wolności dla mnie  i dla ludzi wokół mnie.  Jeśli ja przeżywam trudności, ja popełniam błędy - to sprawia, że pozwalam innym na to samo. Przepraszam i też przyjmuję przeprosiny. To jest bardziej budujące niż kurczowe trzymanie się myślenia o swojej rodzinie - że jest ona taką Idyllą i nie mogę powiedzieć o niej  złego słowa.

Zawsze robię swoim pacjentom w terapii taki test - gdy udaje mi się już wyprowadzić tę osobę na ten etap, kiedy zaczyna się ona rozwijać jako dorosły. Gdy są efekty, ta osoba jest coraz bardziej świadoma, a jej emocje nie zawsze muszą wygrywać, dyktować jej zachowanie. Kiedy rozmawiamy o rodzinie, pytam się pacjenta: "Dzisiaj masz 30 lat. Czy twoja mama lub tata (gdy cię urodzili byli w podobnym wieku) - czy to byliby twoi przyjaciele z wyboru? Czy ceniłbyś ich za ich postawę, za to, jak wychowują dzieci, jak patrzą na świat ?"  Na ogół moi pacjenci odpowiadają, że nie. Ale zdarzają się też tacy, którzy mówią, że wybraliby takiego przyjaciela...


Chciałabym, by tak powiedziały o mnie kiedyś moje dzieci. Byłoby fajnie.


Byłoby fajnie. Ale nie chciałabym, by dziecko było moją "kalką".


Mnie też nie o to chodzi. Myślę sobie tylko o tym, że relacja przyjaźni jest taką najczystszą formą miłości.


Tak. Ona daje wolność. Ale musimy tez pamiętać, że pod pozorem czegoś potrafimy przemycać pewne rzeczy. Trzeba być tego świadomym. Ale oczywiście, wspomniana sytuacja to jest sytuacja idealna. Jeśli mówimy o pępowinie, to w terapii wychodzi nam, że rodzic nie byłby przyjacielem z wyboru. A dlaczego by nie był ? Tutaj pozwalam tej osobie z pozycji dorosłej ocenić swojego rodzica, uznać fakt, że ten rodzic jest dorosły. To nie musi być autorytet, a na pewno nie jest Bogiem. To nie jest osoba, która teraz decyduje o moim "być albo nie być", tylko jest dorosłą osobą, jakąś osobowością z pewnym bagażem - to pozwala też spojrzeć na takiego rodzica z dorosłej perspektywy dorosłego dziecka, że ten rodzic jest tylko człowiekiem. Choć miał swoją historię, swoje problemy w dzieciństwie, moi dziadkowie nie byli dla niego super rodzicami albo w tej rodzinie wydarzyła się jakaś katastrofa, z którą ten rodzic wszedł w swoją rodzinę. To pozwala nabrać współczucia, spojrzeć na tych rodziców z taką dorosłą miłością - czyli: rozumiem, że nie chcieli mi zrobić krzywdy. Oni nie chcą, bym ja tę pępowinę miał, ale nie umieją inaczej, są poranieni tj. ja. Są zwykłymi ludźmi, którzy przeszli swoje piekło i potrafili lepiej lub gorzej robić swoje najlepiej jak umieją.


Ty mówisz już o takim etapie trochę bardziej zaawansowanym...


Ja mówię o etapie wychodzenia z tego odcinania pępowiny, kiedy mam już w sobie trochę tego swojego wewnętrznego dorosłego. Już wiem, że mogę stanowić sama o sobie. Mówię o tym elemencie, by spojrzeć na tych rodziców z pozycji: "Ja jestem dorosły, ty jesteś dorosły, zajmijmy się sobą." Oczywiście, jesteś moim rodzicem, zawsze będę Cię kochać z tego poziomu szacunku, bo dałeś mi życie. W dzisiejszych czasach można dziękować rodzicom, że nie zostaliśmy abortowani. Mamy powody, by być im wdzięczni. Że pozwolili nam żyć. Więc Chwała Panu ! Gdy popatrzymy na nich w ten sposób, to oni przestają już tak emocjonalnie na nas oddziaływać. Widzę świadomie, że mój rodzic to nie byłby mój przyjaciel, nie zgadzam się z nim. Jeśli on mi coś mówi, narzuca, to odpowiadam mu:  "Ja rozumiem, że ty tak myślisz, ale ja myślę inaczej" - w takiej wolności, że daję wolność rodzicom, by byli oni niepoukładani, poranieni, by byli nieidealni. Nie widzący krzywdy, którą mi wyrządzili. 


....Tacy nie chcący się zmienić. Bo w dorosłych dzieciach zawsze - przynajmniej na początku - jest to oczekiwanie, że to oni (rodzice) się zmienią. Co jest w oczekiwaniu tego dorosłego dziecka, że to oni mają się zmienić ? 


Chcemy by się zmienili, bo wtedy nam będzie łatwiej. Bo to oni mają się zmienić, a nie ja. Czyli znów do głosu dochodzi ekonomizacja - najprostsza rzecz na świecie. A drugą rzeczą jest to, że każdy chciałby mieć tego "idealnego rodzica" - ojca, matkę, których nie miał. Wielu liczy na to, że może w dorosłości usłyszą, że rodzic jest z nich dumny. Albo, że są kochanymi i chcianymi dziećmi.


A czy to jest potrzeba małego czy dorosłego dziecka ?


To jest potrzeba dziecka, które jest w nas. To jest potrzeba bardzo mocno zakorzeniona, na niezaspokojeniu której osadza się większość naszych zranień. A wynika to z tego, że nasi rodzice też mają swoje dziury. Jeśli rodzice mają swój własny deficyt, to nie mogą nam zapełnić ważnych obszarów.


Nie można dać komuś czegoś, czego samemu się nie ma...


Tak. A nasi rodzice nie są z tego pokolenia, które by nad sobą pracowało (w takim znaczeniu, jak rozumie to nasze pokolenie 40-latków np. w ramach psychoterapii przyp. red.), czy w jakikolwiek sposób staraliby się zmieniać. Oni raczej skupiali się na tym, by zarabiać pieniądze, budować kraj i odnajdywać się w nowej rzeczywistości, która wcale nie była prosta - musimy też wziąć na to poprawkę historyczną. To jest ten jeden element - patrzymy, że ci rodzice są tylko ludźmi. Drugi element to ten, że to my bierzemy odpowiedzialność za nasze życie, za to, jak my je przeżywamy. W związku z tym, pracujemy nad tym, by dać im wolność, by mogli sobie być takimi, jakimi są. Tu pojawia się element przebaczenia - niekoniecznie muszę mówić im o tym, że im przebaczam. Ale jeśli ja przebaczam, to ja się uwalniam. 


Ale czy mówisz o przebaczeniu duchowym (intencjonalnym życzeniu im jak najlepiej, wybaczeniu grzechu, niedoskonałości),  czy o głębokim psychologicznym przebaczeniu na poziomie emocji ? Przebaczenie duchowe (jako intencja, akt woli) nie oznacza jednocześnie, że ja emocjonalnie też jestem w stanie im przebaczyć... Dla wielu to emocjonalne przebaczenie to często jest Mount Everest...


Emocjonalne przebaczenie na ogół przychodzi poprzez pracę nad sobą i budowanie siebie. Jeśli ja nagle się zorientuję, że mogę budować siebie niezależnie od rodziców, czyli ci rodzice nie są moim "być albo nie być",  nie wytyczają mi dróg, nie mówią mi co mogę, a czego nie, to na ogół daje mi to wolność, że już tego nie muszę. Przestaje to na mnie robić już takie wrażenie. 

Jest taka metoda, którą sama stosuję w terapii. Jeśli czujesz po rodzicach pewną dziurę, że nie wypełniali funkcji rodzicielskich (bo są też i tacy rodzice), którzy skrajnie nie podjęli odpowiedzialności za swoje dzieci, nie byli w stanie wypełnić tych luk i potrzeb córek, synów - proponuję ( a głównie przychodzą do mnie ludzie wierzący), żeby w miejsce kochającej dobrej matki wstawili Maryję, a w miejsce Ojca - Boga Ojca - jeśli potrafią. Opcjonalnie Świętego Józefa. Dla niektórych Bóg Ojciec jest tak karzący i starotestamentowy, że nie są w stanie tego zrobić, dlatego św. Józef będący ziemskim ojcem (ojczymem) Jezusa jest często łatwiejszy, żeby się do niego  zbliżyć. Choć wg Eugeni Ravasio i orędzia „Bóg Ojciec mówi do Swoich Dzieci” nie mamy się czego obawiać.


Mam takie obserwacje, że dla osób, które mają trudną relację z matka "ziemską", automatycznie trudna staje się relacja z Maryją. Podobnie jest z karzącym ojcem i z Bogiem Ojcem... 


Jest to rzeczywiście powiązane,  ale też w związku z tym może być leczące. Chodzi o to, by dać się zaadoptować duchowo. 


Fajnie to nazwałaś: adopcja duchowa. Istnieje duchowa adopcja dziecka poczętego, ale że to my możemy dać się zaadoptować duchowo Józefowi, Maryi - to jest genialne !


To uwalnia. Poza tym, że nas to duchowo wzmacnia, to daje też taką wolność, że ja na przykład nie muszę zadzwonić do matki. Bo mogę się pomodlić do Maryi. Nie muszę dzwonić do matki bo wiem, że jak zadzwonię, to będę słuchać tylko tego, co u niej. Skoro jest to zła relacja, to potrzeby tego dorosłego dziecka nie będą respektowane. Więc na ogół to zadzwonienie do matki wiąże się z tym, że albo się z nią pokłócę, bo mnie nie rozumie i nie umie wysłuchać, albo będę słuchać tego co u niej, jaki ojciec jest okropny - po co więc dzwonić ? Skoro więc mam taką relację, która nie zaspokaja moich potrzeb, to mogę się pomodlić do Maryi. Mogę też znaleźć przyjaciół - ale muszę to zrobić świadomie - wiem, że mam przyjaciela, przyjaciółkę, do której zadzwonię jak do matki. Ona jest takim jej substytutem. Trzeba być jednak ostrożnym i świadomym, bo taka przyjaźń może być też bardzo toksyczna. Mam świadomość, że dzwonię do tej osoby, bo ona robi mi za substytut matki. Ale to nie tak, że uważam ją za matkę i wchodzę z nią w jakąś toksyczną relacje - dużo osób tak robi. Takie relacje z przyjaciółkami często są kopią relacji z matką i to jest dla pacjentów bardzo destrukcyjne, toksyczne. Zwykle gdy przychodzą na terapię, to te przyjaźnie się kończą. Ta osoba była dla kogoś substytutem matki, bo potrzebowała kogoś, by mieć go pod opieką by czuć się matką. Tymczasem pacjent(ka) przerabiała w terapii te różne relacje, wychodziła ze swoich trudności i ten kontakt się urywał, nie było już tego "matczynego" wypełnienia. Terapia, podobnie jak nawrócenie pokazuje, że ludzie się wymieniają. Są przyjaźnie które pozostają np. te z dzieciństwa bo ci przyjaciele przeszli tyle, że kolejna nasza zmiana już im nie robi. Ale są tacy, dla których jesteśmy kompatybilni, a oni dla nas. Nagle tego nie potrzebujemy, bo coś  przerobiliśmy, i oni po prostu od nas odpadają. 


Przychodzi taki moment, że ten toksyczny rodzic, który trzyma nas na tej smyczy z nieodciętej pępowiny, umiera. I wydaje nam się, że wraz z jego śmiercią nastąpi Idylla. Tak się jednak nie dzieje. Dlaczego ? 


To polega na tym, że mamy w sobie uwewnętrznionego rodzica. W dorosłym życiu, jeśli nie odciąłem pępowiny, to nadal biorę poprawkę na to, co mama by powiedziała na przykład na temat tych butów, które chcę sobie kupić. Albo mam takie przekonanie, że wszystko musi być praktyczne, więc nie ma szans na to, bym sobie zaszalała i sprawiła falbanki przy sukience. Albo zawsze trzeba być jakimś (tu wstaw odpowiedni przymiotnik), bo tata tak zawsze mówił. Ten zmarły rodzic nic nie musi mówić ani robić. A my nadal mamy tak: umówiłem się na obiad, jak się spóźnię, to będzie koniec świata. Ktoś z boku mógłby powiedzieć: jest pani dorosła, każdemu się zdarza. A my na to: nie, to oznaka braku szacunku, ojciec się obrazi, będzie mi mówił, jaka to ja jestem beznadziejna. I będzie okazywał brak akceptacji, miłości. Wydawałoby się, że to dorosła kobieta. Dlaczego ma taki lęk, wręcz paranoje ? Więc ten rodzic zza grobu nic już nie musi robić. Nie musiał jej nic mówić, nawet spojrzeć na nią krzywo, bo on w niej jest, on w niej "pracuje". To, czy on jest fizycznie, czy go nie ma, nie ma potem żadnego znaczenia. Cała praca polega na tym, by przejrzeć nasze przekonania, które wdrukowali nam rodzice. Dlaczego mówię: "przejrzeć" ? Bo wiele osób mówi mi: miałem toksyczny dom, więc najlepiej wszystkie te przekonania wyrzucę na śmietnik, są nic nie warte. Ale psychika, duchowość, fizyczność nie znosi dziur. Ta dziura musi się czymś zapełnić. Będzie to finalnie to samo albo pojawią się pomysły na to, co z tym zrobić. Tylko że będziemy cały czas oscylować w obrębie tego złego, a nie skupiać się na tym dobrym, czego byśmy chcieli. Będziemy koncentrować się na tym, czego nie chcemy. Dlatego musimy te przekonania przejrzeć, bo nie jest złą rzeczą wszystko to, czego nas nauczyli rodzice. Na przykład tego, że trzeba chodzić w czystych majtkach, myć zęby 2 razy dziennie - to całkiem przydatne rzeczy. Umiejętność zaplanowania czasu, żeby się nie spóźniać, że coś może być źle postrzegane i można stracić przez to pracę, kogoś urazić - to wszystko jest całkiem dobre. Trzeba tylko przepracować tę część tej paniki i odrzucenia, które się z nią wiąże. Trzeba to unormować - sprowadzić to do takiego funkcjonowania społecznego, a nie domowego. Muszę zobaczyć, jak to działa na zewnątrz, a nie tylko, jak to działa u mnie w domu, w mojej rodzinie pochodzenia, bo może chcę to zmienić. By nie było to aż tak że na przykład nie okazuję innym szacunku. Bo może chcę dać rodzinie tę furtkę, że czasem może zdarzyć nam się spóźnienie. 


Odbył się ślub. Oboje są młodzi, zakochani, rozpoczęli wspólne życie. Synuś codziennie jeździ do mamusi na obiadki, i tu młoda żona ma problem. Co ona może zrobić ?


Od razu powiem tak: żona pewnie też ma problem. Inaczej nie wzięłaby sobie maminsynka. Ona to widzi, ale nie widzi tej swojej części (przyczyny) w swojej własnej rodzinie pochodzenia. Dlaczego to takie ważne ? Dlatego, że ona nigdy by się z nim nie związała, wiedząc że jest synusiem mamusi, gdyby sama nie była w toksyczny sposób uwikłana w relacje rodzinne po swojej stronie. Tatuś lub mamusia może ją zagarniać dla siebie. Chodzi o to, że ona nigdy by się z nim nie dogadała, nie porozumieliby się na żadnym poziomie, bo osoby, które nie mają tego problemu, trochę przestają rozumieć ludzi, którzy ten problem mają. W związku z tym, pierwsze, co trzeba by zrobić, to spojrzeć na siebie. Jeżeli widzę coś u kogoś, tę przysłowiową belkę w oku, to najpierw muszę zobaczyć na swoje relacje. Jeśli mój mąż tak ma i mnie to wkurza, to gdzie ja mam problem z moją własną rodziną pochodzenia ? Muszę zobaczyć, w jakim miejscu ja sama jestem uwikłana. Może powinnam pójść na terapię ? Może moje pójście na terapię zmobilizuje mojego męża, by on też coś z tym zrobił ? Ale pierwsze, to postawić na siebie, na to, co ja mogę z tym zrobić. By zobaczyć, czy przypadkiem mój mąż nie jest moi lustrem i Bóg postawił mi go, bym to ja musiała przepracować swoje "kawałki". Druga kwestia to jest to, by dać temu mężowi wolność. Traktować go nie jak dziecko, tylko osobę dorosłą, czyli: ja rozumiem, że dzwoniła twoja mama ale ty teraz musisz wybrać, czy jedziesz do swojej mamy - swojej starej rodziny, czy budujemy naszą rodzinę i wybierasz mnie, jako swoją żonę. 


...A on jedzie do mamusi...


Niech jedzie do mamusi. Chodzi o to, że to on ma zacząć wybierać, on musi tę sytuację zobaczyć. Żona może mu ją tylko pokazywać. Nie trzeba go wkurzać czy działać na niego agresywnie, tylko pracować nad swoim obszarem. Bo on może jeździć do mamusi, ale widzi, że ja wiszę na telefonie z mamusią 2h dziennie i on mi nie robi o to wyrzutów. Ale jak on ma pojechać do swojej, to ja robię mu wyrzuty. Musimy spojrzeć na siebie, gdzie jest we mnie ten punkt, żeby móc spojrzeć na tego męża, rozmawiać o tym, wyciągać ten problem na światło dzienne.


Ale o co ci chodzi ! Moja mama jest starszą osobą ! Trzeba jej pomóc wnieść walizki, bo winda zepsuta, olej wymienić w samochodzie, skosić trawnik. Przecież sama sobie nie poradzi, ojciec umarł albo jest po zawale...


Jeśli jest na przykład taka sytuacja, że jest syn jedynak, ojciec umarł, to małżonkowie powinni wspólnie ustalić, w jaki sposób ta opieka nad matką będzie przebiegać, gdzie stawiać granice. Może warto pogadać z sąsiadami, w jakiś rozsądny sposób rozdystrybuować tę opiekę nad matką. Oczywiście, jest to trudna sytuacja. Ale ja myślę o takiej sytuacji, gdy mamy oboje rodziców, dobrze funkcjonujących, a syn i tak przyjeżdża kosić trawę bo "Ten ojciec się do niczego nie nadaje". Młoda żona siedzi ze swoją mamą na telefonie 2h dziennie i opowiada jej, jaki to mąż jest okropny, bo ciągle jeździ do mamusi... Problem polega na tym, że jeśli ona nie weźmie rozwodu ze swoją mamą, on ze swoją, to jest bardzo prawdopodobne, że to małżeństwo się rozpadnie. I nawet pojawienie się dzieci tego nie scali, tylko będzie jeszcze gorzej. 


Niektórzy myślą sobie: "dziecko wszystko zmieni"...


Pojawienie się dziecka rzeczywiście wszystko zmienia, ale z reguły w opisanych sytuacjach robi się jeszcze bardziej pod górkę niż wcześniej. 


Strasznie egoistyczne wydaje mi się takie założenie, że "Zrobimy sobie dziecko, i ono wszystko naprawi."


Już samo takie podejście do poczęcia pokazuje, że nie ma w młodym małżonku/małżonce żadnej motywacji, by odcinać pępowinę - jest dziecko, które jest moje, dla mnie urodzone, dla ratowania mojego małżeństwa, dla mojego komfortu, bo za pomocą dziecka "załatwia się" mnóstwo spraw... Mam małe dziecko, nie muszę się malować, czesać, ładnie wyglądać, dres jest ok. Mogę się objadać, mogę zaniedbywać męża...


...Ale on przysięgał i jest już "zaklepany"... 


Oczywiście, że jest zaklepany. Ale to działa też w drugą stronę. Jest dziecko, żona jest zajęta, to mogę oglądać TV, iść z chłopakami na piwo, przecież ja ciężko pracuję, muszę odpocząć. Dziecko jest świetne ! Więc jeśli dziecko wszystko zmienia - tak owszem, ale na ogół nie działa jak klej. Potem dla tych dzieci wszystko się robi, zostaje się rodzicem-helikopterem i finalnie nie pozwala się temu dziecku opuścić domu.


Kółko się zamyka...


Kółko się zamyka. Warto myśleć o dziecku jako obdarowaniu przez Boga na 20 lat. Wiadomo, że będę temu dziecku potrzebna, będę je wspierać i będę dla niego "bazą wypadową". Ale ja nie mam się zatracić dla tego dziecka, czy zatracić się dla współmałżonka. Mam być sobą, Bóg ma dla mnie plan. 


Tutaj zaraz padnie z ust pewnej grupy małżonków takie zdanie: "Ale MY jesteśmy jednością!" Tutaj zapala mi się taka "czerwona lampka", która przywołuje mi pojęcie obecne też w psychologii: fuzja.

.
Wrogie przejęcie. Fuzja powoduje, że się kanibalizujemy. To znaczy, że ja zabieram ci wolność i ty zabierasz mi wolność. To jest obopólny mechanizm. Im bardziej ja cię próbuję zawłaszczyć i ty próbujesz się urwać, tym bardziej - jak rykoszetem - ja jeszcze bardziej cię zawłaszczam. Wchodzę w małżeństwo z pozycji dziecka, mam takie a nie inne emocje, robię tak jak w domu, to mało jest we mnie też refleksyjności, odkrycia siebie przed małżeństwem. Jeśli chcemy odkrywać siebie w małżeństwie, to będzie nam bardzo trudno, jeśli nie damy sobie pewnej wolności, zaufania. Bóg nie mówi że stajemy się jednością w sensie jednym ciałem (poza aktem współżycia). Pewnie wielu małżonków wie, o czym teraz powiem... Wielu wie, czuje nie wiedząc skąd to konkretnie do nich przychodzi, ale wie, co musi teraz kupić, wie, że mąż/żona zadzwoni, że coś się wydarzyło bez otrzymywania sensu stricte informacji. W ten sposób jestem rzeczywiście połączona z tym mężem/ żoną duchowo, psychicznie. Mam większą wrażliwość na tę drugą osobę. Ale to wcale nie sprawia, że ja stanę przed Bogiem i powiem: "To jego wina". Przed Bogiem stanę ja w mojej wolności, z moim życiem, wypełnionym lub nie planem na nie. Mój mąż/żona stanie oddzielnie, mimo że jesteśmy tą wielką jednością. Bóg nie dąży do fuzji. Bóg jest w Trzech Osobach i On wcale nie mówi o tym, że w którymś miejscu to jest synergia. Istnieją Trzy Osoby i Bogu jest w tym dobrze. On się nie zmieścił w jednej, każdą powołał do innej funkcji. Duch Święty ma nas bezpośrednio dotykać i nas prowadzić, Jezus pokazał nam, jak to robić jako człowiek, a Bóg Ojciec pokazuje nam, jaki piękny jest świat. I On tym zawiaduje, a my mamy być spokojni. Ale to są Trzy Osoby, są oddzielne, każda ma swoją tożsamość, rolę.. Każdy jest niezastąpiony. I my w małżeństwie tak samo - nie mamy się zlać, i być jakąś amebą. Generalnie to nie na tym ma polegać.....


Często też zapominamy o tym, że Pan Bóg, po za tym, że jest naszym Ojcem, jest też naszym Teściem. Nasz mąż/żona to jest Jego ukochany synek/córeczka, Jego największy skarb, który od Niego dostałyśmy. Myślę, że przyjęcie takiej perspektywy zmienia perspektywę patrzenia na Boga i na małżeństwo, a w szczególności na nasze dzieci - Boże Dary, których prawdziwy Ojciec jest w Niebie…



Bardzo serdecznie dziękuję Ci za rozmowę, Kasiu.



*helicopter parenting - postawa rodzicielska rodziców, którzy niczym helikoptery "krążą" nad swoimi dziećmi roztaczając nieadekwatną do ich potrzeb nadopiekę.



mgr Katarzyna Kurek - psycholog opierający swoją pracę terapeutyczną na gruncie wartości chrześcijańskich. 2009 ukończyła SWPS w Warszawie na kierunku społeczna psychologia kliniczna, posiada certyfikaty z poznawczo-behawioralnych technik terapeutycznych oraz z zakresu psychologii sportu. Od 10 lat żona, mama 6 letniej córki. Prowadzi pomoc psychologiczną/psychoterapię online. W wolnych chwilach spaceruje (najlepiej po plaży, albo po górach.) Lubi słońce na twarzy i dobrą muzykę… Nie może żyć bez Eucharystii.



Kontakt do Kasi: dziekibogu.kurek@gmail.com

https://www.facebook.com/Psycholog-chrześcijański-wszystko-możesz-w-Chrystusie-393811137411467