Wesprzyj fundację
0
0

Siedlisko polskich tęsknot

Siedlisko polskich tęsknot

Siedlisko polskich tęsknot

Kuźnica Zbąska, 1988 rok.

Mam 8 lat, gdy wraz z  kuzynkami, ich bratem oraz ciotką i wujem, wsiadam do ich białego wartburga bez oczywistej dziś klimatyzacji. Załadowany po brzegi wiezie nas krętymi drogami w kierunku długo oczekiwanej przygody. Z tylnego siedzenia, na którym kotłujemy się we czwórkę, podziwiam szerokie rondo słomianego kapelusza ciotki, a jeszcze bardziej chyba pełną wyjątkowego ciepła kobiecość widoczną w uśmiechu pod rondem. Choć miałam niecodzienną - jak na tamte czasy - okazję zachwycić się niedostępnymi kolorowymi obrazkami i smakami ówczesnego RFNu, a w kolejnych latach odwiedziłam podparyski Euro Disneyland, wakacje w Kuźnicy Zbąskiej do dziś poruszają najczulsze struny moich ciepłych wspomnień. Już żadne kolejne nie były takie…
 
Mieszkamy na terenie ośrodka wypoczynkowego w enerdowskim namiocie w pomarańczowo-biało-brązowe paski, który wuj kupił podczas jednej ze swoich służbowych podróży. Stołówka, pamiętająca czasy wczesnego Gierka serwuje domowe obiady przypominające o talentach kulinarnych babci. Trzeba uważać, by kompot truskawkowy w szklance na grubym spodku nie rozlał się przypadkiem na kraciastej ceracie… Szkoda by było. 


Basia, Zosia i ja – trzy 6 i 8-letnie dziewczynki - całe dnie spędzamy na kąpielach w jeziorze. Od samego rana pan ratownik, który wraz z żoną i maleńkim dzieckiem mieszka w przyczepie kempingowej przy samym pomoście, uczy nas pływać. „Ryncami i nogami” – powtarza nam wielokrotnie podczas „treningu”, za który nikt mu nie płaci. Na całej sytuacji spoczywa czujne oko ciotki, w którym jednak trudno dostrzec obsesyjną podejrzliwość czy zaszczepianie nam strachu przed nieznanymi obcymi. Na brzegu kuźnickiego jeziora świat jest dobry.


- Dziś jest tak gorąco, że na pewno nic nie złowisz – oznajmia swojemu synowi Borysowi wuj, który przed wyjazdem zdążył uzbroić męską część wyprawy w sprzęt wędkarski. Ten sam wuj, który nawykł do stawiania wszystkim swoim dzieciom wyzwań i nigdy nadmiernie ich nie ochraniał.  I choć 40-stopniowy upał, ciepła woda w jeziorze nie wróżą Borysowi szczęśliwego połowu, ten nie daje za wygraną. Na odosobnionym pomoście wśród wysokich trzcin, nastolatek spędza niemal cały dzień pocąc się od nadmiernego upału i poprzeczki zawieszonej sobie znacznie wyżej niż wysokość trzcin. Gdy pod wieczór na grillu (zwanym wówczas rożnem) ląduje kilkunastocentymetrowy okoń, ciotka z wujem nie mogą wyjść z podziwu. Całą dumną rodziną pałaszujemy maleńkie kawałki przyrządzonej przez ciotkę ryby, a Borys, który dziś jest wziętym radcą prawnym i właścicielem renomowanej kancelarii, dowiedział się właśnie, że dzięki swojej wytrwałości dokonał niemożliwego. Świat jest dobry i sprzyjający.


Popołudniami, ścieżką wiodącą wzdłuż jeziora, biegamy po lody bambino. Zielona blaszana „budka”, w której je kupujemy mieści się na urwisku – w miejscu, gdzie dziś nie stanąłby żaden blaszak, gdyż jakikolwiek stosowny urząd nie wydałby na to pozwolenia.  Nie ma wyboru, kolorów opakowań "Lodów Ekipy"… Jest radość i smak, którego nie da się zapomnieć. Świat jest dobry.


Gdy dzień dobiega końca, na jednej ze ścian ośrodka wypoczynkowego pojawia się biały ekran. Za chwilę za pomocą projektora zostanie wyświetlony „Pan Samochodzik”. Unoszący się w powietrzu zapach pieczonych kiełbasek przenika atmosferę oczekiwania. Niebawem wszyscy wczasowicze wyjdą z namiotów i zasiądą na swoich leżakach skonstruowanych z aluminiowych rurek. Świat jest piękny.



Mazury, sielski kemping. 2021 rok.



Mazurskie niebo zmienia swoje barwy od afrykańsko-niebieskiego po chwilami złowrogą szarość przywołującą burzę. Tuż za naszym wytrzymującym wszystko namiotem znajduje się zagroda, w której owce i kozy radośnie skubią trawę by od czasu do czasu wystawić na zewnątrz łebek domagając się pieszczot. Z każdym kolejnym dniem jezioro skrywa coraz mniej tajemnic i "notuje" coraz więcej skoków z pomostu „podbitego” bezpowrotnie przez przesympatyczną grupę nastolatków, do której przystali także moi dwaj starsi synowie. Zauważam, że nikt z plażowiczów nie spędza czasu w komórce, a wakacyjny czas upływa na wspólnych zabawach i rozmowach. 


Superniania



- Czy mogłabym pożyczyć ten leżak ? - pytam energiczną blondynkę koło 60-tki.
- Ależ oczywiście ! - w tonie jej głosu zdecydowanie daje się wyczuć pozytywną energię i chęć do zawierania nowych znajomości. - Niechże już tylko tak nie pada, żebyśmy się w końcu mogły poopalać.

Pani Joanna – jak się okazuje w późniejszej rozmowie – od lat pracuje jako niania na zlecenie dobrze sytuowanych rodzin.
- Wie pani – mówi do mnie jeszcze zanim przeszłyśmy „na ty” – ten mój Maksiu, którym się teraz zajmuję przechodzi tragedię – pani Joanna opowiada żywo gestykulując, co tylko świadczyło tym, że przeżywa te historie bardzo osobiście. - Niech sobie pani wyobrazi, matka zostawiła go ze mną jak miał pół roczku. I zaczęła wyjeżdżać na delegacje na tydzień, dwa...Wiedeń, Paryż… Ma bardzo wysokie stanowisko. A on biedny płakał za nią, no to tuliłam jak swoje, kochałam. Ale co matka to matka. Teraz biedny ma 3 lata i poszedł do przedszkola. Codziennie go odprowadzam ale tam się dzieją dantejskie sceny – Pani Joanna zatrzymuje się na chwilę by złapać oddech. - Wyrywają mi go z rąk, on płacze, krzyczy, moczy się w nocy. Zawsze jak wsiadam do samochodu, gdy go już odprowadzę do tego przedszkola, to nie mogę przestać wyć. Mówię tej matce: daj mu czas na to przedszkole, on jeszcze nie jest gotowy. Ale groch o ścianę. Bo on się tam niby nauczy tego i owego. Czego on się nauczy przeżywając tak głęboki lęk i tęsknotę ? - pyta retorycznie załamując ręce.

- Opiekowałam się kiedyś chłopcem i dziewczynką – Joanna zapala papierosa przechodząc do kolejnej opowieści. - Dziś są już dorośli. Mama i tata zjawiali się na weekendy, organizowali wspólny czas, jechali na ekskluzywne zakupy. Ale przyszedł wiek dojrzewania i przyszły kłopoty… Alkohol, papieroski. Rozmawiałam ostatnio z Zuzą (podopieczną), a ona mi mówi: „Wiesz, byłaś mi bardzo bliska przez te wszystkie lata, ale nie masz pojęcia, jak straszliwie brakowało mi mamy. Tego, by była w  domu codziennie.” Wie pani, tego czasu się nie nadrobi.


Rozmawiamy o roli więzi symbiotycznej i tego, jak bardzo kluczowa dla całożyciowego rozwoju człowieka jest obecność matki w pierwszych latach jego życia. Żadna z nas – choć posiadająca różne doświadczenia i wiedzę - nie ma co do tego najmniejszej wątpliwości.



Agata, Andrzejek i Asperger



Agata rozkłada swój leżak w kierunku słońca, tak, by żaden promień słońca nie odważył się ominąć jej wysmarowanego emulsją z filtrem ciała. - Od stycznia schudłam 18 kilo –  relacjonuje mi z dumą swój sukces, co dodaje mi skrzydeł, bo zdalna praca i siedzący tryb życia wywiodły mnie w ostatnich miesiącach na manowce prowadzące niechybnie do nadwagi, potencjalnego zawału i cukrzycy. Jak na panią po 40-stce to zbyt radykalny scenariusz.
- Widzisz go ? - Agata wskazuje na 12-letniego chłopca leżącego na ręczniku kilka metrów dalej, z nosem przyklejonym do smartfona. - To Andrzej, mój syn.  Ma zespół Aspergera. Ale jutro jedzie na wakacje - taki specjalistyczny obóz dla dzieci  z Aspergerem – w oczach Agaty pojawiają się iskierki ulgi i spokoju. - W końcu odetchnę.

Historia małżeństwa Agaty nie należy do tych z gatunku „szczęśliwe” i „miłość aż po grób”. Przemoc męża, rozwód, samotne macierzyństwo… Z niepełnosprawnością syna, codziennością, pracą boryka się sama. - Kiedyś miałam taką historię – ciągnie Agata -  że Andrzej podszedł w basenie do jednego faceta i zdjął mu szorty. Boże, to był straszne ! Gość ruszył na mnie z pretensjami (co zresztą rozumiem), że jak ja go wychowuję, że pewnie bezstresowo itd., co ze mnie za matka…. Wiesz, to jest okropnie trudne – gdy o tym  mówi, oczy Agaty zatrzymują się na jakimś punkcie w oddali, a cała jej energia i optymizm ulatują bezpowrotnie w nieznanym kierunku -  Bo mój syn nie funkcjonuje tak jak zdrowe dzieci. Muszę z nim pracować, pracują z nim specjaliści. Gdyby ludzie potrafili zrozumieć i tak łatwo nie oceniali… Wtedy byłoby mi łatwiej...


Pani Bożena i jej dwóch synów


- Dzień dobry ! - witam się z małżeństwem po 60-tce, które właśnie zaparkowało swoją przyczepę tuż obok naszego namiotu. - Trochę to ryzykowne zdecydować się na nasze sąsiedztwo bo jesteśmy taką "włoską rodziną" - puszczam oko do nowej sąsiadki, która na moja przestrogę o ewentualnym hałasie i płaczących dzieciach reaguje uśmiechem.

- Nam dzieci nic a nic nie przeszkadzają - stwierdza. - Sami czekamy na wnuki.

Pani Bożena wraz z mężem są rodzicami dwojga synów - 32 i 37-letniego. Obaj mieszkają w Warszawie i pracują w korporacjach.
- Wie pani - zaczyna swoją opowieść pani Bożena - ten mój starszy syn powiedział nam, że on nigdy się nie ożeni i nie będzie miał dzieci. Pracuje w banku, ma ładne mieszkanie, niczego mu nie brakuje. Ostatnio kupił sobie sznaucera. Cztery tysiące wydał na psa, wyobraża sobie to pani ? To jakiś czempion z rodowodem - świat wartości mojej rozmówczyni wyraźnie nie przystaje do świata wartości jej syna. - Jestem załamana. Może popełniliśmy gdzieś jakiś błąd wychowawczy ? - Pani Bożenie trudno zrozumieć, gdzie tkwi przyczyna takiej decyzji starszego syna. - Wie pani... - ciągnie - gdy byliśmy z mężem młodzi, jeździliśmy z dzieciakami pod namiot, z całą ekipą znajomych. Do dziś pamiętam, jak nie było pieluch jednorazowych, a my z koleżankami ręcznie prałyśmy i rozwieszałyśmy na sznurkach te tetrowe - na to wspomnienie mojej sąsiadki otwieram oczy ze zdumienia, bo jako mama 4-ki dzieci wiem, ile przy nich pracy i wyzwań, a ręczne pranie tetrowych pieluch na kempingu najpewniej by mnie "zabiło". - Ale to był przepiękny czas ! Cudownie to wszystko wspominam !

- Może jeszcze nie wszystko stracone, może to taki czas w życiu syna - próbuję pocieszyć swoją rozmówczynię, jednak w głębi duszy czuję, że taka deklaracja u 37-latka może okazać się ostateczna. - Ale ma pani przecież jeszcze drugiego syna....

- Owszem. I na całe szczęście ten młodszy ma partnerkę i chcą mieć dziecko. No ale ona ma już 32 lata, a w tym wieku to już bywa różnie z tą płodnością - kiwam głową potakując, bo faktycznie - choć 32 lata to jeszcze przecież nie żadna starość, u wielu kobiet może oznaczać początek trudności z zajściem w ciążę. - Ta moja "synowa" jest bardzo fajna, lubię ją bardzo - kontynuuje pani Bożena. - Ale ślubu nie chce. Spytałam ją kiedyś, dlaczego. A ona na to, że jej mama się rozwodziła, siostra, ciotka... Że się napatrzyła na te tragedie i nie chce tego przeżywać. Smutno mi bardzo. No, ale może chociaż te wnuki będą... Trzeba mieć nadzieje, prawda ?

- Zgadza się. Nadzieja umiera ostatnia - odpowiadam. - Bardzo pani życzę tych wnuków. Na pewno będziecie państwo wspaniałymi dziadkami. 


Przez kolejne dni biwakowania, pani Bożena podąża oczami przepełnionymi tęsknotą za własnymi wnukami, za całą czwórką moich pociech. Codziennie po przepłynięciu swojego porannego dystansu siada z książką w leżaku pod drzewem, skąd doskonale widać plażę, a na niej moje bawiące się w wodzie i piasku dzieciaki. Wydaje mi się, że nie robimy nic szczególnego. Pływanie, skoki z pomostu do wody, budowanie zamków z piasku....W tym wszystkim jesteśmy sobie tak po prostu razem - dwoje przedszkolaków, dwoje nastolatków, mój mąż i ja. Przy braku pośpiechu, w promieniach słońca nie ma specjalnie miejsca na konflikty, a więcej jest przestrzeni na czułość i beztroskę. Skłamałabym jednak mówiąc, że taka sielanka to nasza codzienność. Wakacje na kempingu rządzą się innymi prawami - tj. prawo noszenia jednej koszulki przez kilka dni, nie mycia włosów, spożywania zupek chińskich i mieszkania w namiocie, przez który ciężko przejść i niełatwo coś w nim znaleźć.

- Jesteście wspaniałą rodziną. Tak miło na was popatrzeć. Macie tyle cierpliwości - przy pożegnaniu pani Bożena powtarza nam ten sam komplement, który prawiła nam już wcześniej w kilku różnych odsłonach, a w jej oku wyraźnie kręci się łza, która wprawia ją w zakłopotanie. W powietrzu unosi się atmosfera wzruszenia. Dziękujemy sobie wzajemnie i ściskamy się serdecznie umawiając się na kolejne spotkanie za rok. Życzymy jej tych upragnionych wnuków. W głębi serca czuję, że za rok pani Bożena będzie już Babcią.



One teraz WSZYSTKIE takie są



Filip ma 13 lat, choć czasami wydaje mi się, że jest znacznie bardziej dojrzały jak na swój wiek niż jego rówieśnicy. To nasz rodzinny Mistrz Ciętej Riposty, tudzież komentarza i obserwacji adekwatnych do sytuacji. 

- Wiesz, co mama ? - zwraca się do mnie mój pierworodny. - Rozmawiałem dziś z tą Amelką, no wiesz, tą, co przyjechała z wujkiem i tymi dwoma pozostałymi dziewczynami. 

- No wiem, z którą - odpowiadam. - O czym rozmawialiście ? 

- O aborcji. Ona coś powiedziała na Kaję Godek, normalnie "pojechała" po niej - relacjonuje mój syn o zapatrywaniach pro-life.

- I co jej na to odpowiedziałeś ? - pytam zaciekawiona tym bardziej, że ten temat jest w naszej rodzinie tematem dość żywym i traktowanym z dużym otwarciem.

- Powiedziałem jej: "No ale masz problem z tym, że Kaja Godek stanęła w obronie życia ludzi ?" A ona mi na to, że to płody, a nie ludzie i mam się dokształcić.

Posyłam Filipowi spojrzenie pełne smutku, a on je odwzajemnia. Przywołuję argument biologiczno-medyczny, który on już doskonale zna o tym, że życie ludzkie zaczyna się w chwili poczęcia. Trudno powiedzieć, czy więcej w nas obojgu smutku, czy też złości na to, jak wiele młodych ludzi zostaje kulturowo zaprogramowanych kłamstwem masowo szerzonym przez media społecznościowe. 

- Teraz wiesz, dlaczego nie mam dziewczyny - oznajmia mi Filip, po czym dodaje zrezygnowany. - One WSZYSTKIE teraz takie są.

Czy teraz to się stanie "normą" ? - pytam w myślach siebie samą. - Czy te wartościowe i mądre dziewczyny będzie można poznać wyłącznie na pielgrzymkach, rekolekcjach i we wspólnotach religijnych ? Czy mój syn będzie "dinozaurem" ?  A może już jest ?





Nostalgia i paradoksy



Pakujemy do naszego vana ostatnią walizkę. Spoglądają w błękitne niebo, wpatrując się w zielone pagórki, po których przechadzają się dziesiątki krów i bocianów, już zdążyliśmy zatęsknić za tym miejscem. A przecież jeszcze nie uruchomiliśmy silnika samochodu. W tym siedlisku każda ważka, pszczoła i motyl zna swoje miejsce w planie odwiecznych praw natury. Raz, wody jeziora targane wiatrem przypominają o bezmiarze swoich możliwości żywiołu, innym razem koją widokiem nietkniętej najmniejszym podmuchem tafli.  Maleńkie kociaki w towarzystwie swojej kociej mamy, stado owiec, w którym rosły baran zza ogrodzenia przypominał nam o swojej ochronnej roli nad stadem, czy bocianie gniazdo, gdzie  toczyło się codzienne życie bocianiej rodziny - wszystko to sprawia, że świat jest piękny.  Piękny swoim poukładaniem, przewidywalnością i spokojem. Piękny w swojej zgodzie na bycie opiekunem i bycie zaopiekowaną. To świat, gdzie miejsce cywilizacyjnie wykreowanego przez człowieka wyboru, zajmuje naturalna kolej rzeczy i wiara w Boską Siłę Natury - to ona zapewnia kolejnym pokoleniom  Prawo przepełnionego bezpieczeństwem  Istnienia. Niewątpliwie jest w niej miejsce na Miłość. Tę pełną ufności, jakże inną od tej przepełnionej ludzkimi tęsknotami...


 


Łucja Krauss