Skąd ona wiedziała ? Gorące lato 2007 otwiera nowy rozdział. Pierwsze tygodnie upragnionej, ciąży.
Miało nie być żadnych zaskoczeń, tylko oczekiwanie na słodkiego bobasa. Ląduję jednak na izbie przyjęć szpitala ginekologicznego. Młodziutka lekarka robi mi usg.
- 12-sty tydzień, brak bicia serca - stwierdza z pewnością godną co najmniej 30-letniego praktyka.
- Co to znaczy ? - pytam.
- Puste jajo. Nie ma zarodka. Kwalifikuje się pani do oczyszczenia macicy.
Czuję jak krok za krokiem, w drodze do sali zawala mi się świat. Kobieta na łóżku obok jest już PO.
- Moja starsza córeczka nie będzie miała brata ani siostry - w jej drżącym głosie słyszę, że jej też zawalił się świat.
Dzwonię do męża. Burza mózgów.
- Żadnego oczyszczania macicy nie będzie - decyduję w końcu. - Jeśli to rzeczywiście jest puste jajo, to
natura załatwi sprawę najlepiej. Wyjdę na własne żądanie. Ale jedno nie daje mi spokoju. To nie może
być 12-sty tydzień. Nasz NPR działał jak w zegarku. Z moich obliczeń wynikało, że to 6-sty tydzień. Kto
się pomylił: lekarka czy ja ?
Dzwonię po znajomych i za pomocą znajomości stawiam na nogi pół szpitala. W końcu zjawia się
doświadczona lekarka.
- Zabieram panią na górę. Nie będę badała pani na tym badziewiu - mówi wskazując na wątpliwej jakości aparat usg znajdujący się na izbie przyjęć. Ten sam, na którym mnie zbadano.
Jedziemy windą piętro wyżej. Czuję, że wraca mi nadzieja, jednak nie umiem dopuścić jej do pełni głosu.
- Jest piękny zdrowy zarodek, mamy bicie serca - oznajmia pani doktor. - Wygląda na 6-sty tydzień. Ma
pani kłopoty z łożyskiem, zapiszę leki, będzie musiała pani leżeć ale wszystko będzie dobrze.
Wracam na salę. Nadzieja śpiewa i tańczy.
- Wie pani, - mówi moja współlokatorka z sali - żałuję, że nie wyszłam do domu na własne żądanie. Może u mnie to też wcale nie było puste jajo... - odwraca głowę i beznamiętnie wpatruje się w okno.
Beznamiętnie i bez-nadziejnie. Dziwnie mi z tym wszystkim.
Wychodzę ze szpitala. Emocjonalny miks przeszywa mnie całą. Radość, że jednak noszę pod sercem
zdrowe dziecko. Strach, że mogę je stracić o ile nie przykłuję się do łóżka na dłużej. Wiara i nadzieja, że wszystko będzie dobrze. Wściekłość na szpital, że wadliwy sprzęt, ignorancja lekarki na izbie przyjęć, że syndrom Pana Boga. Myślę o tej kobiecie, z którą leżałam na sali. Że może właśnie zabili w niej żywą ludzką istotkę, a ona sama przez resztę życia będzie żyć w niepewności czy to było zdrowe dziecko, czy puste jajo. I powracające jak bumerang pytanie, ile było tam kobiet takich jak ona i ja, ile trafi tam po nas.
Pytanie bez odpowiedzi. Widzę, że to jednak nie są żadne jaja.
W marcu 2008 rodzi się nasz pierwszy syn - Antek. Dziś ma 13 lat, kocha grać na komputerze ale gra na ukulele też wychodzi mu nieźle. Kopie piłkę z kolegami i o 2 lata młodszym bratem. W przerwach
pomiędzy walką z trądzikiem i łamaniem pierwszych niewieścich serc opiekuje się z miłością młodszym
rodzeństwem. JEST. JEST CUDEM.
NIEPEWNOŚĆ (NIE) DO OKIEŁZNANIA
Łatwo jest przyzwyczaić się do myśli o prawidłowo przebiegającej ciąży. Po trudnej, "leżącej" ciąży z
Antkiem, czas oczekiwania na Tadzia wydaje się być niczym niekończące się wakacje na Zanzibarze.
Żadnych stresów, trudności i nudności, idealne wyniki badań. Wizja dwóch chłopaków z różnicą wieku 2
lata kręci nam radosne piruety w sercach i między sklepowymi półkami z niemowlęcymi gadżetami w
kolorze blue.
- Teraz to już będzie z górki - myślimy z Piotrem uwiedzeni perspektywą przewidywalności, ulgą po
trudach oczekiwania na Antka. Tym razem miało być lekko, łatwo i przyjemnie. Iluzja prysnęła gdy nastąpił 7 miesiąc mojej ciąży.
- Dziecko ma wadę układu moczowego - oświadcza pani doktor podczas rutynowego usg. Coś z pęcherzem, nerką, nic więcej nie była w stanie powiedzieć. - Proszę się nie martwić, po porodzie dziecko zostanie przewiezione na nefrologię i będzie robiona dalsza diagnostyka.
- Jak to ? Nic więcej nie można stwierdzić ? Nie da się zrobić innych badań ? A leczenie, operacje wewnątrzmaciczne ? - nie daję za wygraną.
Przeżywamy najgorsze 2 miesiące w naszym życiu. Czekanie i miliony znaków zapytania przeciskających się przez udręczone synapsy nie dają spać. Poczuć się jak balon, z którego uleciało powietrze, to mało. Nie możesz zrobić nic choć poruszyłbyś niebo i ziemię chcąc sprawić, by maluszek był zdrowy. I choć bardzo chcesz, i wiesz, że Twój stres bardzo niekorzystnie na niego oddziałuje, nie możesz pstryknąć palcami i wyłączyć najczarniejszych scenariuszy, które z uporem maniaka w kółko pisze Ci Twój niepokorny umysł. To właśnie wtedy zalewam mojego Tadzia rzeką kortyzolu nie do powstrzymania, co odbija się na jego dalszym rozwoju.
- A jeśli trzeba będzie go dializować codziennie w szpitalu ? Co z jego życiem, co z życiem Franka ? Jak sobie damy radę ? - gonitwie czarnych myśli daleko jest do mety . Plany biorą w łeb. Nie mamy też
rodziny, na którą moglibyśmy liczyć. Trzymamy się chyba tylko dzięki temu, że mój mąż panuje nad
naszym rodzinnym mikroświatem. Oaza spokoju, twardziel, który dopiero po latach opowiedział mi, jak
w tym ekstremalnym czasie kulił się w sobie ze strachu i poczucia bezsilności.
Tadzio rodzi się śliczny i spokojny. „Fryzurą” czarnych, długich rzęc oczarowuje cały oddział
neonatologii. W żadnym razie nie wygląda na kogoś, kto zostaje właśnie zmuszony do pójścia na wojnę o swoje zdrowie, o bliskość matki, poczucie bezpieczeństwa i przyszłe życie. W trakcie leczenia Tadzio
zostaje rozdzielony ze mną kilkukrotnie. Zabierają go na różne diagnozy i zabiegi, na operację usunięcia nerki, czy torbieli w pęcherzu. Nie ma wprawdzie innego sposobu by uratować mu zdrowie, jednak on, nierozumiejący kompletnie tego, co robią z nim jacyś obcy ludzie w białych kitlach, po prostu pragnie mamy. Bezpieczeństwa, kogoś, kto nie pozwoli na ból kłuć, gojących się ran. Obecności jako odpowiedzi na płacz, za pomocą którego woła: "Bądź przy mnie, ukoj mnie". Jeśli ktoś wierzy, że "dziecko nie pamięta", jest w błędzie. Jego pamięć emocjonalna rejestruje nie tylko mój stres od 7 miesiąca ciąży, ale wszystkie szpitalne rozłąki z tego najwcześniejszego, najważniejszego dla dalszego życia okresu.
Tadzio jest dziś zdrowym, 11-letnim chłopcem. Wiemy, czujemy i widzimy, że jest wyjątkowy. Może to
dzięki tym trudnym doświadczeniom jest mądry, wrażliwy na krzywdę innych, empatyczny... Może
dlatego przyciąga ludzi jak magnes. W szpitalach już od dawna nie bywamy. Z jedną nerką można żyć.
Pięknie żyć.
UpragniONA
Antek ma 8 lat, a Józio 6, gdy nadmiar chłopięcego testosteronu parującego w każdym kącie
domowego wcale-nie-zacisza daje nam się we znaki.
- Boże, jak brakuje w tym domu dziewczynki ! - mamroczę pod nosem biegając pomiędzy garami a
którymś z rzędu stłuczonym kolanem. Okazuje się, że od mamrotania też można zajść w ciążę, a w tym, co powiedział mi kiedyś pewien znajomy tzn. „uważaj, o co się modlisz”, jest sto procent prawdy. Nawet jeśli to „tylko” akty strzeliste...
- To kogo już ma Pani w domu ? - pyta lekarz podczas usg.
- Dwóch chłopaków – odpowiadam.
- No to się Państwo ucieszą !
Cieszymy się bardzo. Że niebawem pojawi się córunia tatunia i zneutralizuje nieco klimat rywalizacji,
walk na miecze i wszelkich „wyjących” wozów policyjnych jeżdżących po całym domu.
- Proszę zrobić badania prenatalne – sugeruje lekarz i wypisuje skierowanie. - Po 35 roku życia są one
wskazane.
Wiadomo. Mam 36 lat. Trzeba wszystko sprawdzić, czy dziecko jest zdrowe, i w ogóle... „Z tyłu głowy”,
że mój wiek ma już swoje prawa, że ryzyko poczęcia dziecka z zespołem Downa jest dość wysokie, ale
dla nas to oczywiste, że ona jest, że będzie kochana taką, jaką będzie. Nasza Basia.
Badanie Pappa. Jak się potem okazuje, (bo postanowiłam na jego temat nieco poczytać) – bardziej
„wróżenie z fusów” niż badanie. W eleganckiej prywatnej klinice pobrają mi krew, później siadam w
kolejce pod gabinetem, w którym przeprowadza się usg. Pracownicy z przyklejonymi uśmiechami
firmowymi przemieszczają się po kosztujących fortunę wnętrzach kliniki, a my – pacjentki siedzimy na
skórzanych czerwonych, miękkich siedziskach czekając na swoją kolej. Czuję, ze architekt wnętrz zdawał sobie sprawę, że część ciała przeznaczoną do siedzenia trzeba będzie mieć tutaj odpowiednio twardą. W większości przypadków z gabinetu wychodzą kobiety zalane łzami, i nie są to niestety łzy radości. Nazwałam wówczas tę sytuację „wyrokiem na kobiety”, zupełnie nie zdając sobie sprawy, w jakim kontekście ta sama nazwa zostanie użyta kilka lat później.
- Mamy wysokie prawdopodobieństwo zespołu Downa – w tonie głosu przystojnego, miło usposobionego lekarza słychac luz i przewidywalność graniczącą z ignorancją. - Za kilka dni zadzwoni do państwa pani genetyk, kwalifikujecie się państwo do dalszej diagnostyki.
Gdy kilka dni później pani genetyk w rozmowie telefonicznej proponuje amniopunkcję serwując nieco
traumatyzujący scenariusz urodzenia niepełnosprawnego dziecka. Dziękujemy jej za troskę i żegnamy się z „dalszą diagnostyką” na dobre. Nie chcieliśmy ryzykować utratą Basi. Od początku miała być częścią naszej rodziny. I JEST. Codziennie pokazuje nam, że warto dziękować. I że czasem trzeba też po prostu komuś grzecznie podziękować....
KINDER NIESPODZIANKA
- Żadnych badań prenatalnych nie robię tym razem, doktotrze – oświadczam lekarzowi prowadzącemu
czwartą ciążę. - Jeśli będzie coś niepokojącego, to pan przecież będzie wiedział...
Pan doktor okazuje wyrozumiałość, szanuje decyzję i obiecuje informować o wszystkim na bieżąco. W
czasie tej ciąży nie zdarza się nic niepokojącego.
- Wiesz, te „czwarte” dzieci już nie dają matkom tak bardzo w kość, bo wiedzą ile te matki miały
obowiązków przy wcześniejszej trójce – żartuje koleżanka - położna, (sama urodzona jako czwarte
dziecko), witając naszego Lucka na świecie.
Nie myli się.
Pewna mądra, boża osoba mówi mi kiedyś: „Intuicja to głos Ducha Świętego.” Wierzę, że wewnętrzny
spokój, głęboka kobieca intuicja i męskie pełne ciepła towarzyszenie, zaufanie Bogu, a nie sztabowi
speców od dobrych intencji to najlepsza droga...
Beata i Piotr
p.s. Imię „Lucjan” oznacza „niosący światło”.